Wilson, Steven - The Harmony Codex

Przemysław Stochmal

Steven Wilson lubi trzymać swoich sympatyków w napięciu. Na wydany w ubiegłym roku album Porcupine Tree „Closure/Continuation” trzeba było czekać osiem miesięcy od momentu ogłoszenia wydawniczego powrotu zespołu. O najnowszym solowym dziele artysty zatytułowanym „The Harmony Codex” pierwsze wzmianki pojawiły się już na kartach jego semi-autobiograficznej książki „Limited Edition Of One” opublikowanej wiosną 2022 roku. Odrealniona opowieść stanowiąca treść jednego z rozdziałów mogła co jedynie postymulować wyobraźnię wyznawców Wilsona, nie dając jednak mglistego pojęcia na temat tego, z jaką muzyką przyjdzie się zetknąć. Co innego wzmianka w innym miejscu treści książki, gdzie lider Porcupine Tree obok dziesięciu najbardziej lubianych przez siebie dzieł własnego autorstwa wskazał nieznany nikomu tytuł opatrzony datą wydania przewidzianą na 2023 rok. I chociaż frazes, którego rozmaici artyści lubią nadużywać przy każdej możliwej publikacyjnej okazji, wychwalający aktualnie najświeższe dzieło, wielokrotnie stanowił jedynie przysłowiową dźwignię handlu, to jednak w tym konkretnym przypadku musiał wywołać wygórowane oczekiwania ze strony publiki.

Tym razem jednak, w przeciwieństwie do zapowiadanego albumu Porcupine Tree, fani nie dostali ani pilotażowego nagrania, ani terminowych konkretów. Latem bieżącego roku zaczęły odbywać się ekskluzywne odsłuchy gotowego albumu w przestrzennym systemie Dolby Atmos – premiera była więc coraz bliższa, a pochwalne opinie uczestników audiofilskich seansów znów podgrzewały pozytywny klimat wokół nowej płyty.

Mimo wielokrotnie podkreślanego przez Wilsona stanowiska, że tworzona przezeń muzyka ma przede wszystkim sprostać jego osobistym oczekiwaniom, musi być on jednak pewny rynkowego sukcesu, skoro tak mocno pompuje promocyjny balonik przy zapowiadaniu nowych wydawnictw. I wydaje się, że tym razem znów mu się udało. Powstało kolejne dzieło intrygujące, atrakcyjne, a miejscami nawet zaskakujące. Zaskoczeniem zresztą może być sam fakt odejścia od pewnego dość łatwo dostrzegalnego szablonu pracy nad solowymi albumami. Do tej pory właściwie każdej solowej pozycji Wilsona można było przypiąć mniej lub bardziej szczegółową stylistyczną łatkę związaną zazwyczaj z aktualnie najsilniejszymi impulsami inspirującymi proces tworzenia materiału. „The Harmony Codex”, której pisanie przypadło na specyficzny czas pandemicznego lockdownu, tworzona była niespiesznie, swobodnie, bez ścisłego planu, przez artystę całkowicie oddanego swojej licentia poetica. W efekcie powstała najbardziej eklektyczna płyta w solowym dorobku Stevena Wilsona, gdzie każdy z dziesięciu utworów, niczym każda z dziesięciu kolorowych kostek z symbolicznej grafiki na okładce, eksponuje odmienne symptomy Wilsonowskiego mikrokosmosu.

Tym, co najwyraźniej spaja zestaw utworów jako całość pod względem muzycznym, jest bogate wykorzystanie elektroniki. Użycie rozmaitej maści modulatorów i syntezatorów stanowiło niejako myśl przewodnią poprzedniego albumu „The Future Bites”, tu zaś stało się najchętniej wykorzystywanym środkiem wyrazu. Sam twórca zresztą poniekąd wraca tu do swoich korzeni, bo zaczynał de facto jako klawiszowiec – przy klawiaturach a bez gitary można było go zresztą podziwiać na żywo na jednym z ostatnich eventów poprzedzających wydanie albumu. Gitar i żywej perkusji, rzecz jasna, na „The Harmony Codex” nie brakuje, chociaż proporcje ich wykorzystania zdają się być inne niż kiedyś; znacznie trudniej nazwać najnowszą twórczość Stevena Wilsona muzyką rockową, co można było z pełną odpowiedzialnością powiedzieć jeszcze choćby o zawartości albumu „To The Bone”.

Wilson, jako kompozytor, przy pracy nad nowym albumem oddał się zupełnej swobodzie twórczej, która umożliwiła ukształtowanie tworu z jednej strony nietradycyjnie zróżnicowanego, a z drugiej -prezentującego znacznie szersze niż zazwyczaj spektrum Wilsonowskich aspiracji, inspiracji, nastrojów. Tym samym „The Harmony Codex” w pewnym sensie stał się, zapewne niezamierzonym, przekrojem przez muzyczną historię Stevena Wilsona – wprawne, zaznajomione z dorobkiem artysty ucho bez trudu odnajdzie echa całej masy dyskograficznych akcentów - starszego i późniejszego Porcupine Tree, wczesnego No-Man, Blackfield, a nawet specyficznego, mrocznego nastroju z dwóch pierwszych płyt solowych artysty.

Odnajdywanie takich reminiscencji dla sympatyków dorobku Wilsona z pewnością stanowić będzie nie lada atrakcję, jednak „The Harmony Codex” to przede wszystkim kolejny dowód na stałe dążenie artysty do rozwoju, odkrywania terytoriów rzadko, bądź wcale wcześniej nieuczęszczanych. A wśród kompozycji wypełniających program płyty nie brakuje prawdziwych niespodzianek. Już samo otwarcie zatytułowane „Inclination” stanowi intrygujący akcent – w tym zupełnie nie przebojowym, manipulującym dynamiką nagraniu w industrialny szkielet wpleciono iście jazzowe elementy – świetnie sprawdzają się tu partie uznanego norweskiego trębacza Nilsa Pettera Molværa, a i linie melodyczne wokalu współgrającego z pianinem ułożone są nie bez wpływu jazzu. Pewnym zaskoczeniem może być również emocjonalna piosenka „Rock Bottom” zaśpiewana w duecie z Ninet Tayeb, której konstrukcja i melodyka dość mocno odbiega od klasycznych Wilsonowskich ballad. Nic zresztą dziwnego, bo jej autorstwo przypisane jest izraelskiej wokalistce, co sprawia, że „Rock Bottom” to pierwszy utwór w dorobku Wilsona nie napisany przez niego.

Na tym jednak nie koniec niespodzianek – w centralnym miejscu płyty Wilson zaskakuje ekstrawagancją, na jaką mógł sobie pozwolić tylko twórca przedkładający ponad wszystko potrzebę schlebiania własnemu artystycznemu ego. Utwór tytułowy, bo o nim mowa, to w zasadzie dziesięciominutowy ambientowy deseń, gdzieniegdzie stający się tłem dla niedługiej narracji. Ta bardzo sugestywna, ale i całkiem udana zabawa w Briana Eno to jednak coś więcej niż sztuka dla sztuki. Hipnotyzujące syntezatorowe tekstury są ważne w kontekście idei lirycznej albumu – koncepcja życia jako sterowanego przez los niekończącego się ciągu schodów odzwierciedla się w cyklu grających gdzieś jakby poza rzeczywistością arpedżiów nie mniej ciekawie, jak w słynnych malowidłach Mauritsa C. Eschera, na którego wpływ zresztą sam Wilson się powołuje.

Swoboda twórcza cechująca „The Harmony Codex” odzwierciedla się nie tylko w tym, co finalnie Wilson zrealizował, ale i kogo zaprosił do pomocy i w jakim wymiarze – a od niektórych artystów potrzebował wypełnienia zaledwie paru taktów. Dobór współpracowników jest tu nie mniej imponujący, aniżeli na wcześniejszych płytach, z tym że obok nazwisk pojawiających się już wielokrotnie wcześniej (Ninet Tayeb, Adam Holzman, Craig Blundell, Nick Beggs, Theo Travis), pojawiają się i postacie dotychczas niezaangażowane do współpracy z liderem Porcupine Tree, by wspomnieć choćby ponownie Nilsa Pettera Molværa czy takich instrumentalistów jak od lat związany z Pink Floyd i Davidem Gilmourem basista Guy Pratt czy znakomici perkusiści - Nate Wood oraz Sam Fogarino (Interpol).

Chociaż nie każdy statystyczny odbiorca muzyki z „The Harmony Codex” będzie miał tę sposobność, by poznać jej wyjątkowy, wszechstronny soniczny potencjał, to już płyta ta zdążyła zapisać się w annałach muzyki artrockowej jako nowoczesny, intrygujący owoc realizatorskiego kunsztu Wilsona i biegłości w operowaniu narzędziami, którymi obdarowuje go wciąż rozwijająca się technologia inżynierii dźwięku. Pozostaje pytanie, czy materiał ten pod czysto muzycznym względem jest w stanie robić tak fascynujące wrażenie, jak fascynująco dobrze brzmi? Póki w ogóle pytanie takie wydaje się zasadne, wypada przyklasnąć Wilsonowi, że wciąż tworzy muzykę o czymś, muzykę opiniotwórczą, mającą potencjał, by balansować odważnie między surową krytyką a naturalnym zachwytem.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!