W latach 90., które przyniosły kilka znakomitych wydawnictw sygnowanych nazwiskiem Steve’a Hacketta, natchnienie byłego gitarzysty Genesis niejednokrotnie miało podłoże czysto sentymentalne. Powrócił on do pierwotnych inspiracji bluesem, odświeżył na jednej płycie kompozycje z katalogu macierzystej formacji, wraz z przyjaciółmi, znanymi i lubianymi z progrockowej branży zorganizował kilka koncertów przypominających stare nagrania Genesis czy King Crimson. Wydana po koncertowym „Tokyo Tapes” studyjna płyta zatytułowana „Darktown” w pewnym aspekcie również prezentuje Hacketta chętnie spoglądającego w przeszłość – tu jednak zdecydowanie nie w kontekście samej muzycznej zawartości albumu.
Teksty, którymi Hackett opatrzył utwory na swoja czternastą solową płytę, mają bardzo osobisty charakter, często wspomnieniowy – artysta wraca do lat dzieciństwa, do szkoły, do odbytych podróży, sięga również do inspirującej go literatury. Myliłby się jednak ten, kto Hacketta u progu pięćdziesiątki określiłby na tej podstawie mianem rockowego dinozaura szukającego artystycznego spełnienia w życiu wspomnieniami. Z muzycznego punktu widzenia „Darktown” to bowiem istna bomba pomysłów, innowacji i arcyciekawych nut.
Już sam początek albumu, instrumentalne szaleństwo podparte rytmem loopowanej perkusji i agresywnego basowego klangu, pełne pokrzywionych dźwięków gitary i generowanych przezeń antropomorficznych odgłosów, ze wszech miar zaskakuje. Zresztą nie raz jeszcze Hackett na płycie wprawi w zakłopotanie słuchaczy oczekujących czegoś bardziej przystępnego i oczywistego, lecz mimo to, mimo co do zasady nowoczesnego brzmienia albumu i całego mnóstwa niespodzianek, nie samymi eksperymentami „Darktown” stoi. Bywa lirycznie, niekiedy wręcz ckliwie, czasem patetycznie i majestatycznie. Grafika albumu, tym razem w postaci fotograficznej, przedstawiająca nagrobki starego cmentarza, w zaskakująco adekwatny sposób koresponduje z nastrojami pojawiającymi się na płycie – tu mamy melodie pełnego estymy wspomnienia, tam podniosłą elegię lub subtelnie dostojne epitafium, gdzie indziej dreszcz makabreski i krzyk zbłąkanych dusz…
Na „Darktown” Hackett jest bezbłędny zarówno w instrumentalnych wariactwach, dostojnych, akademicko progrockowych rozwiązaniach, jak i melodyjnych piosenkach pop. Mistrzowski w swoim eklektyzmie, dojrzały w łączeniu własnych starych aranżacyjnych patentów z brzmieniami obcymi dotąd swojej twórczości. „Darktown” to płyta, która posiadła wszelkie przymioty, by bez żenady móc postawić ją obok pochodzących z lat 70. płyt powszechnie uważanych za najwybitniejsze dokonania Steve’a Hacketta. Choć postawienie jej nawet ponad „Voyage Of The Acolyte” i „Spectral Mornings” wcale nie musiałoby zakrawać na bałwochwalstwo, bo „Darktown” to w katalogu gitarzysty pozycja wybitna.