Zespół Pangaea posiada historię sięgającą końca lat 80., ma w swoim dorobku kilka niezłych albumów, ale ma też w swojej biografii ponad 20 lat muzycznego niebytu. Po wydaniu w 2002 roku recenzowanej na naszych łamach płyty „A Time And A Place” zapadła głucha cisza. Jednakże w połowie ubiegłego roku ukazały się wznowienia trzech pierwszych albumów „The Rite Of Passage” (1996), „Welcome To The Theatre” (1998) i „A Time And A Place” (2002). Jak się okazało, był to wstęp do premiery nowego albumu, który pod tytułem „Beowulf” ukazał się pod sam koniec 2024 roku.
Skład się nie zmienił. Zespół tworzy piątka tych samych muzyków: Ron Poulsen gra na gitarze basowej, Darrell Masingale śpiewa i gra na gitarze prowadzącej, Steven Osborn także śpiewa, gra na gitarze i ukulele, Corey Schenck obsługuje instrumenty klawiszowe, a Andi Schenck zasiada za perkusją. Zmienił się producent. Do pracy nad nowym materiałem zatrudniono Roberta Berry’ego (z pamiętnej formacji 3, a ostatnio udzielającego się w grupie Six By Six). Gdy ma się tak znanego producenta za konsoletą oraz tak doświadczonych muzyków na pokładzie trudno oczekiwać, pomimo tak długiej przerwy w działalności, rewolucyjnych zmian w stylu i w brzmieniu. Mam wrażenie, że nowy album jest naturalną kontynuacją poprzedniego krążka i wciąż ma silne powiązania z tradycją klasycznego rocka i klasycznego hard rocka. Mamy więc w programie płyty „Beowulf” różnorodne utwory utrzymane w stylu melodyjnego proga, może niezbyt skomplikowanego, ale na pewno wyrazistego i przekonywującego, poprockowe z wyrazistymi refrenami, prostsze i krótsze oraz dłuższe kompozycje złożone z osobnych sekcji, osadzonych w prawdziwie symfonicznej oprawie.
Płytę rozpoczyna „Necromancer” – utwór utrzymany w duchu heavy prog rocka i zarazem chyba najbardziej progresywno-rockowy fragment tego wydawnictwa. Składa się z czterech części, jego brzmienie jest ciężkie, chwilami mroczne, z epickimi refrenami. To dobry początek płyty i jeden z dwóch (o drugim za chwilę) najważniejszych punktów programu tego wydawnictwa.
„Show Me The Way” zaczyna się jak ballada z emocjonalnym wokalem oraz efektownymi partiami fortepianu i ładną gitarową solówką. To pieśń utrzymana w AOR-owym duchu spod znaku twórczości grupy Journey.
Jako trzeci pojawia się „Masquerade”. To utwór pełen zmian tempa i z różnymi wielowarstwowymi sekcjami instrumentalnymi. Fajnie wyeksponowana jest akustyczna gitara, która jakby cały czas napędzała tę kompozycję. Harmonie wokalne i wpadający w ucho refren robią dobrą robotę, a cały utwór wyraźnie wtapia się w raczej rockową, niż progrockową, stylistykę.
Teraz pora na drugie główne danie na tym albumie. Bo oto rozpoczyna się prawie 10-minutowa kompozycja „Wasape” oparta na średniowiecznym angielskim poemacie „Beowulf”. To bardzo mistyczny utwór pełen etnicznych (indiańskich?, afrykańskich?, aborygeńskich?) naleciałości, przez co potrzeba trochę czasu, by dobrze wgryźć się w tę kompozycję. Przez chwilę przez myśl przechodzi pytanie: czy taka muzyka w ogóle pasuje do programu tego krążka? Bardziej pasowałaby przecież do płyty z World music. W dodatku tekst śpiewany (mówiony!) jest w staroangielskim języku (a konkretnie w dialekcie zachodniosaskim języka staroangielskiego) zaczerpniętym ze wspomnianego poematu „Beowulf”. To bardzo tajemniczy i intensywny, jeśli chodzi o poziom emocji, utwór. Niewątpliwie wyróżniający się na tle innych na tej płycie.
Po tym kipiącym od emocji nagraniu pora na zwiewną piosenkę „Tomorrow Will Come”. Jej lekkość, melodyjność i przyjemna orkiestracja stanowią radykalny kontrast w stosunku do poprzedniego utworu. Tak czy inaczej, to przystępny, melodyjny rock z lekkimi progresywnymi akcentami i linią melodyczną, która szybko zapada w pamięć.
Kolejny utwór to „Without You”. Jest to jeszcze jedna ballada utrzymana w duchu amerykańskiego AOR i zarazem chyba najbardziej popowa piosenka na tym albumie. Miłosny wyciskacz łez. Pościelówka w starym, dobrym stylu…
I już na sam koniec, znowu jakby na zasadzie kontrastu, Pangaea zostawia ledwie dwuminutową miniaturkę „A Month Of Sundays”. Utwór – żart (przepuszcony przez vocoder głos wypełnia lewy kanał, a prawy to pogwizdywanie, gwar rozmawiających, śmiejących się i hałasujących ludzi, a także solo zagrane na ukulele), quasi-wodewilowe zakończenie tego zaskakującego i krótkiego (38 minut) albumu. Gdyby wyciągnąć z niego ten dziwaczny finał oraz etniczny „Wasape” pozostałoby na nim tyle muzyki, że mogłaby to być zwykła EP-ka.
Ale nie narzekajmy. „Beowulf” to udany comeback tej amerykańskiej formacji z muzycznych zaświatów. Dobrze, że wrócili. Muzyka Pangaei rozwinęła się w naturalny sposób. Jest trochę bardziej progresywna, trochę cięższa, aranżacje wydają się bardziej solidne i odważne, a nowe pomysły – jak można wywnioskować z powyższego opisu – nietuzinkowe. Teraz pozostaje mieć tylko nadzieję, że na następny album nie trzeba będzie czekać kolejnych 20 lat z okładem…