Submarine Silence - Atonement Of A Former Sailor Turned Painter

Rysiek Puciato

Podobno nie powinno się czytać książek od ostatniej strony. Podobno nie powinno się oglądać filmów od ostatniej sceny. Podobno nie powinno się… Tym razem nie posłuchałem dobrych rad i zacząłem zaznajamiać się z najnowszą płytą zespołu Submarine Silence pt. „Atonement Of A Former Sailor Turned Painter” (co chyba można przetłumaczyć jako: „Pokuta byłego marynarza, który został malarzem”) od wkładki/okładki. I… nie żałuję, bowiem wkładka jest wyjątkowa. Są oczywiście teksty, informacje o zespole, miejscu nagrywania, podziękowania, ale to nie one są najważniejsze. Wkładka/okładka to kolejny wspaniały przykład ilustracyjnych zdolności Eda Unitsky’ego. O artyście pozwoliłem sobie napisać już wcześniej w opisie płyty The Samurai Of Prog (feat. Marco Grieco) „The Time Machine”, ale może dla przypomnienia warto wspomnieć nazwy kilku zespołów i wykonawców, których płyty zdobią rysunki i grafiki tego autora: The Tangent, The United Progressive Fraternity, Unitopia, This Winter Machine, Guy Manning, Moongarden, The Flower Kings, Starcastle, Mandalaband, Nine Stone Close czy Thomas Bodin. Za każdym razem przemawiają do mnie te baśniowo-fantazyjne ilustracje, bo owa baśniowość jakoś tak zawsze kojarzy mi się z rockiem progresywnym – zakręconymi rytmami, koncept albumami, kompozycjami o „nienormalnie długim” czasie trwania. Ponadto Unitsky ilustruje poszczególne kompozycje, nie tworzy „obrazków” zdobiących płytową wkładkę, lecz swoimi rysunkami dopowiada, unaocznia zawartość albumów. Może przez to sugeruje interpretację?… Pewnie w jakimś stopniu tak, ale też wyłuskuje i „ucieleśnia” zawarty w utworach przekaz.

Tak też jest w przypadku najnowszego dzieła zespołu Submarine Silence. Już oglądając okładkę możemy zorientować się, że płyta będzie opowiadać historię o marynarzu szukającym odkupienia poprzez sztukę, która niczym wzburzone morza jego przeszłości przekazuje w pociągnięciach pędzla obrazy, które zarazem obnażają jego niespokojną duszę. A dużo się działo w życiu bohatera, tak więc i muzyczna opowieść o jego losach jest bogata w wydarzenia. Każda piosenka i opowiadana przez nią historia odsyła słuchacza do baśniowych krain: Tawerny „Marzenie Leviatana” - miejsca przelotnego schronienia, wspólnych opowieści i beztroskiej marynarskiej radości; nawiedzonej Rafy Syreniego Zęba - zawieszonej gdzieś pomiędzy burzą a spokojem i będącej zarazem otchłanią dla dusz, które się zagubiły, wreszcie do Palety Marynarza-Malarza, która próbuje łączyć sztukę i pamięć w bezsłownym błaganiu o przebaczenie i pokój.

Kolejne strony płytowej wkładki niczym quasi-komiks podsuwają słuchaczowi obrazy ilustrujące słyszane kompozycje. Lecz muzycznie wszystko zaczyna się od… bezkresnego szumu oceanu, czyli od utworu „Majestic Whales”. Od strony formalnej to cover utworu o tym samym tytule autorstwa Anthony’ego Phillipsa z płyty „Sail The World” z 1994 roku. Ten krótki w swej oryginalnej wersji utwór (zaledwie trzyminutowy) urasta tutaj do rangi niemal siedmiominutowego wprowadzenia do muzycznej podróży poprzez bezkres oceanicznych wspomnień. Ta rozbudowana kompozycja jest nie tylko wspaniałą uwerturą do dalszej części, ale także wspaniałą instrumentalną miniaturą, która zapętlona może trwać i trwać w przysłowiową nieskończoność. Więcej jest odważnych klawiszy niż w pierwowzorze, łagodne gitary i zwyczajna melodyjność w pozytywny sposób zmuszają do zaznajomienia się z losami byłego marynarza. Nawet solo Roine’a Stolta (The Flower Kings), który gościnnie zagrał w tym utworze, jest jakoś tak łagodniejsze, jakoś tak kojące.

Wraz z utworem „Les Mots Que Tu Ne Dis Pas” („Słowa, których nie mówisz”) rozpoczyna się właściwa opowieść o losie marynarza rzuconego gdzieś daleko od miejsc znajomych, gdzieś daleko od poczucia bezpieczeństwa i szczęścia, zalewającego alkoholem swe zagubienie w tawernie „Marzenie Lawiatana”. Oto pośród cieni i widm wypełniających ten świat zmęczone spojrzenie bohatera rozpoczynającej się właśnie opowieści przykuwa burzliwa para: krzepki Holender z mięśniami wyrzeźbionymi przez morze i kreolska dziewczyna z czarodziejskim uśmiechem, którzy tańczą ognisty i lodowaty balet, zanurzeni w gorzkim nektarze rozpaczy, zamknięci w walce niewypowiedzianych pragnień i wspólnego milczenia. On, z twardością człowieka, który stawił czoła gniewowi oceanu; ona, z dziką kruchością kogoś, kto kochał i tracił więcej razy, niż można zliczyć. Kierowany jakimś tajemnym impulsem bohater narracyjny zaczyna nucić melodię – melodię utkaną z porzuconych snów i splecionych losów. Po chwili do jego nucenia dołącza głos tancerki i rozpoczyna się duet dwóch dusz mówiących różnymi językami. I tak powstaje ballada o ukrytych tęsknotach i mrocznych marzeniach, która muzycznie rozpoczyna się od niemal minutowego improwizacyjnego organowo-gitarowego intro, które wyznacza aranżacyjny kierunek całej kompozycji. Przez sześć minut utwór balansuje pomiędzy dwiema stylistykami: symfoniczno-organową zanurzoną we wczesnych latach siedemdziesiątych (o zabarwieniu The Flower Kings / Transatlantic, proszę posłuchać organów – trzecia minuta i trzydziesta sekunda), a typowym podejściem do komponowania, jakie znajdujemy w twórczości zespołów zbliżonych do Rock Progressivo Italiano. Mniej uważny słuchacz może mieć na początku pewien problem, bo oto, po pierwsze, cała piosenka wykonywana jest w dwóch językach (angielski i francuski), a ponadto splatają się tu dwie linie wokalne: „marynarza” (Guillermo Gonzales) i „tancerki” (Manuela Milanese). Ale przecież to duet dwóch dusz mówiących różnymi językami… i to właśnie fragmenty wokalne wykonywane w duecie nadają całości dramatycznego i pełnego jakiejś rozpaczy wydźwięku.

Ta dwu- (a nawet pięcio-) języczność jest cechą charakterystyczną trzeciego utworu na płycie – „Limbo Of The Rootless” („Otchłań bez korzeni”). Tak… Nie ma tutaj pomyłki. Narracyjna opowieść o Rafie Syreniego Zęba – otchłani, która porwała odważnego marynarza i którego duch jest uwięziony pomiędzy śmiercią, a snem po tym jak porwało go szalejące morze jest wyśpiewana w pięciu językach: angielskim, francuskim, portugalskim, niderlandzkim i…kreolskim w odmianie haitańskiej. To opowieść o przypływach morza, które zalewają brzeg i są wiadomością dla tych, którzy dryfują – dusz pozbawionych korzeni, zagubionych między światami. Marynarz, w tym utworze, nie jest zwycięskim bohaterem, lecz wiecznym podróżnikiem. Jest upiornym przewodnikiem dla tych, którzy mają dość odwagi, by szukać pocieszenia w niebezpiecznych objęciach rafy. Jego obecność jest cichą latarnią dla tych, którzy wędrują po bezkresnych głębinach, niezachwianą gwiazdą w bezkresnym morzu. Tak mniej więcej wygląda historia opowiedziana w tym utworze. Muzycznie proszę być przygotowanym na wiele zaskoczeń: gitarowy, niemal folkowy początek przechodzący w ładną folkowo-neo-progresywną balladę kojarzącą się delikatnie z twórczością zespołu Moongarden; gitarowe, nieco egzotycznie brzmiące, solo w trzeciej minucie; wspaniałe dźwięki organów gdzieś w czwartej minucie przypominające brzmienia klasycznych włoskich zespołów progresywnych; nieco drażniące skandowane deklamacje wprowadzające narracyjny „zamęt” i podkręcające tempo utworu; wspaniałe solo organów w połowie czasu trwania piosenki; a jakże… ponad półtoraminutowe solo gitary, tak gdzieś w szóstej minucie, i… „syreni śpiew” (w wykonaniu Manueli Milanese) w końcowej części, który podsumowuje opowieść o tych, którzy szukają pocieszenia: „(…) Your call echoes through the wind's howl / A melody for the restless, a guiding scowl / An enchanted song for those who seek / in this Reef souls surrender”.

Tytułowy utwór z płyty „Atonement Of A Former Sailor Turned Painter”, to ponad dwudziestominutowa suita podzielona na osiem części. Suita przenosi nas na historyczne Karaiby, zaczynając tę podróż od instrumentalnej wizyty na wyspie Guadeloupe, by po krótkim łagodnym wstępie zagranym na gitarze akustycznej wspieranej przez wyciszone i łagodnie brzmiące klawisze przenieść słuchacza do Port of Spain. Nie chodzi tu jednak o obecną stolicę Trynidadu i Tobago, a o mityczne miejsce gdzieś na końcu świata, które gromadziło w XVII i XVIII wieku wszelkiej maści piratów, życiowych rozbitków i inne szumowiny. O miejsce „(…) Where dreams conspire / In the Tavern's glow where / Hopes catch fire”.

Trzecia część suity („Shango Orishas” – brazylijski bóg sił natury – przy. RP) przynosi zmianę tempa i, będąc wyznaniem dręczącej bohatera narracyjnego niemocy - „(…) In the deep blue sea / May the low spirits settle in me / Lost souls, drifting / horizons blur, let them find their cure: / the endless canvas of waters' embrace, the ocean's whisper through the floating hallway” – swoją zdecydowaną, mocną aranżacją wtacza suitę na rockowe tory z melodyjnym solo gitary na końcu. Bardzo krótka część czwarta („The Floating Painter’s Palette”) zwalnia, dostosowując się do słów: „(…) Now I’m left alone / With my brush (…) / In this floating breezeway where secrets hide”, by ustąpić miejsca, równie krótkiej, części piątej („Chanson a la lune”) brzmiącej jak wielokrotnie powtarzany refren piosenki śpiewanej przez pijane towarzystwo. Warto zwrócić uwagę na koniec tej części, która ponownie nabiera tempa i mocy, że od strony aranżacyjnej wyznacza ją zapętlona i niemal jednostajna linia gitary oraz improwizujące w jazzującym stylu organy.

Szósta część („Port-Au-Prince” – stolica Haiti – przyp. RP) to ponownie duet z gitarą akustyczną i zarazem chyba najbardziej neoprogresywna część suity. Niemal 45 sekundowe solo gitary powinno zadowolić każdego słuchacza. Część przedostatnia („Niet Vergeten!” – „Nie zapomnimy!”) zaczyna się niespodziewanie. To melodeklamacja (w języku niderlandzkim) wpleciona w kończące się solo gitary z poprzedniej części i narastające dźwięki organów. Nie może więc dziwić jej patetyczny charakter – to wspomnienie o zaginionym marynarzu, ale z pewnością można poszerzyć tę myśl: to wspomnienie o wszystkich zaginionych i zagubionych.

„Self Portrait Of Two” to część końcowa całej kompozycji, hymn którego adresatem jest jakieś nieokreślone TY, więc może tym TY jesteś Ty, słuchaczu? To outro zawierające olbrzymią wiarę w drugą szansę dla każdego – „(…) As we paint our souls anew”. Bo można stworzyć się na nowo…

Bonusowym nagraniem i ostatnim na płycie CD jest utwór instrumentalny pt. „Zena”. I jeżeli „Majestic Whales” na początku było wprowadzeniem do dalszych części wydawnictwa, to tę trzyminutową kompozycję można uznać za wyciszający koniec utrzymany w lekkiej i, tak na przekór temu co na jesienno-zimowym niebie, letniej atmosferze.

We wpisie do „encyklopedii” każdego fana szeroko rozumianej muzyki progresywnej – Progarchives - o zespole Submarine Silence napisano tak: „(…) The group can be regarded as a side-project of the neo-progressive group Moongarden”. Cóż… wydaje mi się, że najwyższy czas to określenie skasować. Może kiedyś, może jakoś… ale było to dawno temu. Poza tym określenie side-project brzmi tak, jakby było to coś mniej ważnego, przypadkowego, ot taki muzyczny kaprys. Tymczasem najnowsza płyta dowodzi, że mamy do czynienia z zespołem tworzącym muzykę przez duże M. Co prawda szkoda, że ich płyty ukazują się tak mniej więcej co cztery lata, ale mam nadzieję, że to się zmieni. W obecnym składzie zespół pokazuje, że jest w bardzo dobrej formie, a płyta jest godna polecenia.

I na koniec z recenzenckiego obowiązku przypomnę jeszcze skład:  Guillermo Gonzales (śpiew), David Cremoni (gitary), Cristiano Roversi (organy, syntezatory), Manuela Milanese (śpiew), Marco Croci (gitara basowa) i Maurizio del Tollo (perkusja).

I jeszcze tylko krótkie podziękowanie dla Marco Croci za słowa, miłą korespondencję i kilka płytowych podpowiedzi.

MLWZ album na 15-lecie Weather Systems w 2025 roku na dwóch koncertach w Polsce Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok