Do zapoznania się z tą płytą skłoniła mnie jej okładka. Niby nic wielkiego, czarno-biała grafika przedstawiająca człowieka stojącego w świetle księżyca. Żadnych dodatkowych informacji. Coś jednak skłoniło mnie, by zainteresować się muzyczną zawartością tego wydawnictwa i szybko okazało się, że wypełniają je dźwięki, które nie tylko idealnie pasują do tego obrazu, ale na dodatek są bliskie memu sercu. Nosi ono tytuł „Dream Factory”, a jego twórcą jest jednoosobowy projekt o jakże adekwatnej nazwie - The Dreamer.
Kryje się za nią 24-letni mieszkaniec Miszkolca na Węgrzech, Bálint Mádi. Pracuje on w tamtejszym teatrze jako inżynier dźwięku, a muzyka towarzyszy mu od zawsze. W wieku siedmiu lat zaczął naukę gry na gitarze klasycznej, a następnie opanował także grę na pianinie i perkusji. Za sprawą swojego ojca zainteresował się rockiem progresywnym, który szybko stał się jego ulubionym gatunkiem. Wśród swoich największych inspiracji wymienia grupy Pink Floyd, Yes i Camel, których wspólne elementy brzmienia znacząco wpłynęły na zawartość albumu, podobnie jak muzyka klasyczna, z którą Bálint ma do czynienia pracując w teatrze.
Wzorem klasycznych progrockowych płyt jest to koncept album, który przenosi słuchacza do krainy snów. Zawiera on 11 ścieżek wypełniających prawie godzinną porcję materiału. Rozpoczyna się, trwającym minutę, prologiem („Prologue”). Składa się na niego szereg zdań zasłyszanych w ciągu dnia, które kotłują się w głowie przed zaśnięciem. Pierwszym „prawdziwym” utworem jest ballada „Have A Goodnight”, w której instrumenty klawiszowe (głównie organy i fortepian) tworzą wraz gitarowym motywem przewijającym się w tle klimat rodem z pierwszych płyt grupy Camel, podkreślone solem gitarowym, które z powodzeniem mogłoby wyjść spod palców Andy’ego Latimera. Te piękne, subtelne dźwięki wprowadzają nas w rozmarzoną atmosferę podkreśloną delikatnym śpiewem:
“Więc gdy noc śpiewa swoją kołysankę
Pamiętaj pod gwiazdami,
Że spotkamy się ponownie przy porannym świetle
Chcę tylko powiedzieć: Dobrej nocy”
Zasypiamy… “Alone” to urocza miniatura, tylko fortepian i gitara oraz deklamowany tekst:
“Wyobraź sobie, że nie ma jutra
Przelatujesz przez ciemność
Przez ciemne niebo
Gdzie nie ma nadziei
Wszystko jest czarno-białe
Nie ma czasu
Nie ma życia
Już nie”.
Nastrój nie ulega zmianie także w kolejnym nagraniu, którego tytuł brzmi „I Dreamed A World”, w którym fortepian i klawiszowe orkiestracje oraz nastrojowa gitara i spokojna sekcja rytmiczna budują tło dla onirycznego śpiewu o miłości:
„Śnił mi się świat, drzewa z ptakami
I ty, i ty
Piękne oczy, kołysanki
Leciałem, leciałem
Dlaczego tu jesteśmy, dlaczego boimy się
Kochać, kochać?
A każde słowo i każdy ptak
Zniknęły, odeszły
A teraz jestem tutaj, ty zniknęłaś
Wiedziałem, chciałbym wiedzieć
Że w moich snach, wciąż jestem
Z tobą, z tobą”.
Wraz z początkiem nagrania „Overture” zaczyna się czteroutworowa instrumentalna część wydawnictwa. W nim dominuje gitara klasyczna, do której potem dołącza jej elektryczny odpowiednik, na którym artysta wygrywa nuty używając techniki slide. W „Arrival On Lunaris” przechodzimy w rejony, które mocno kojarzą się z twórczością Pink Floyd. Wręcz można odnieść wrażenie, że za klawiaturami zasiadł nieodżałowany Rick Wright, a na gitarze gra David Gilmour. Szczególnie w końcowej części nuty wydobywane przy użyciu sześciu strun przenoszą nas w krainę floydowo – camelowego piękna. „Stars, Stars Shine Brightly” to dwuminutowy duet pianino elektryczne – gitara, przywołujący echa albumu o Śnieżnej Gęsi. Set kończy nagranie „Preparation”, które do prezentowanej wcześniej palety muzycznych barw, dodaje odcienie psychodelii i funku…
Tak docieramy do najdłuższego nagrania na płycie, „Altum Somnum”. To podzielona na cztery części suita, która w większości także jest instrumentalna. Pierwsza część („Sweet Unconsciousness”) rozpoczyna się szumem i elektronicznymi ozdobnikami, potem dołączają syntezatorowe pasaże a’la Peter Bardens, a tempo nieznacznie przyspiesza. W partii fortepianu słychać także inspiracje dokonaniami Tony’ego Banksa. Ta odsłona suity jest najbardziej dynamiczna, wręcz radosna, korespondująca z tytułem („Słodka nieświadomość”). Druga („The Deepening Soul”) przynosi wyciszenie, z zagranym na werblu podkładem perkusyjnym, pięknymi dźwiękami fortepianu, melotronu i kolejną gitarową wycieczką wraz z karawaną Wielbłądów. W trzeciej jest bardziej mrocznie, ale nic dziwnego, skoro zatytułowana jest „Nightmares”. Tu klimat budują klawiszowe plamy, wokalizy oraz śpiew Bálinta:
„Dziesięć milionów smutnych ludzi opłakuje
Niezliczone zrujnowane życia, oszukując się
Jesteśmy jedynymi, którzy mogą to zmienić
My tylko marzymy, marzymy
Ludzie na zewnątrz krzyczą
Wszędzie ciała, tych których zabijamy
Ale powinniśmy zacząć wierzyć na nowo
A my tylko śnimy, po prostu śnimy”.
Po tych słowach na scenę wkraczają pełne patosu akordy grane na organach oraz krótkie syntezatorowe solo. W części czwartej („The Realization”) powracamy do melodii z początku suity, po której jeszcze raz swoimi umiejętnościami w budowaniu ciekawych partii na czarno-białych klawiszach popisuje się autor. W okolicach czternastej minuty słyszymy nastrojowe wokalizy oraz takież dźwięki gitary, po których otrzymujemy jeszcze jedno syntezatorowe, tym razem subtelne solo. Wokalizy przybierają na sile, w tle słychać bicie dzwonów, a całość nabiera symfonicznego rozmachu (można wyczuć inspirację „Atom Heart Mother” Pink Floyd) i zakończona jest gitarowym solem w stylu Gilmoura.
Przedostatnią ścieżkę wypełnia kolejne długie (ponad 14 minut) nagranie „Who I Want To Be”. To mój ulubiony fragment całości. Delikatny śpiew, pojedyncze nuty grane na pianinie elektrycznym (znów kłania się Rick Wright) oraz delikatna praca sekcji rytmicznej wprowadzają nostalgiczny nastrój, korespondujący z tekstem o niemożności sprostania oczekiwaniom innych osób, mimo wielu starań:
„Cześć, to ja
Wciąż ta sama osoba po wszystkich nocach i dniach
Jestem uwięziony w tej niekończącej się grze
Ale im bardziej uciekam, tym bardziej czuję się tak samo
Halo, to ja
Przepraszam, nie jestem tym, kim chcesz, żebym był.
Próbowałem się zmienić, ale boję się
Że nigdy się nie dowiesz, że wciąż czujemy to samo.
Czas mija, a ja nie mogę się zmienić
(Ale możesz zmienić sposób w jaki myślisz)
Bez względu na to, jak się staram, pozostanę taki sam
(Jesteś jedyną osobą, którą można za to winić)
Świat się kręci, a ja pozostanę taki sam jak kiedyś
I nigdy nie będę tym, kim chcę być”.
W części instrumentalnej partie różnych instrumentów klawiszowych oraz wyrazisty bas wprowadzając nas w świat znany choćby z nagrań Pink Floyd z początku lat 70., głównie z płyty „Meddle”. Długie solo na pianinie elektrycznym, które przechodzi w modulowany strunami głosowymi gitarowy popis (jakże wspaniale jest ono umieszczone w stereofonicznej przestrzeni!) jeszcze bardziej podkreśla te skojarzenia. Po nim słyszymy wyciszenie… Wiele wiatr, a gitara udaje śpiew mew. Czy gdzieś już tego nie było? Oczywiście! To jawny ukłon w stronę floydowskich „Ech”. Słyszymy tu także, początkowo zagrane jakby w formie wprawki, dźwięki fortepianu, które potem przybierają bardziej przemyślaną, piękną nastrojową formę. Słyszymy jeszcze mówiony tekst:
„Czy pamiętałabyś mnie, gdybym umarł?
Czy wiedziałabyś, kim byłem?
Czy kochałabyś mnie tak samo?
Albo nawet bardziej
Życie nigdy nie będzie takie, jak byśmy chcieli.
Żyjemy z dnia na dzień... ale dlaczego?”.
Brzmienie tego ostatniego słowa spotęgowane jest echem. Po nim otrzymujemy pełny orkiestrowego patosu „prawdziwy finał” – „Verum Finale”. Trwa on niespełna minutę, a pozostałe 20 sekund zawartości ścieżki wypełnia śpiew ptaków. Nastał kolejny dzień…
Bálint chciał stworzyć melancholijną, ale pełną nadziei opowieść o snach, ich fazach i związku między snami a rzeczywistością — od momentu, w którym kładziemy się spać, aż do momentu przebudzenia, poruszając tematy takie jak marzenia senne, koszmary i stany transcendentne. Te plany zrealizował w 100% przedstawiając nam niezwykle ciekawy koncept oparty na klasycznym progrockowym brzmieniu rodem z lat 70. ubiegłego stulecia. Muzyczny świat stworzony na „Dream Factory” zabiera nas w rejony eksplorowanie ponad 50 lat temu przez Camel, Pink Floyd, Genesis czy Yes. Szczególnie dwa pierwsze wspomniane zespoły wywarły największy wpływ na materiał zawarty na płycie. Może nie jest to odkrywcze, ale brzmi niesamowicie autentycznie. Słychać, że Bálint został wychowany wśród takich dźwięków, one tworzą jego muzyczne DNA. Jestem pod ogromnym wrażeniem jego umiejętności wykonawczych oraz zmysłu melodyjnego i zdolności produkcyjnych. Zagrał na wszystkich instrumentach sam, nie używając choćby automatu perkusyjnego (co jest nagminne przy jednoosobowych projektach), skupiając się na analogowych brzmieniach. One wraz z przyjemną barwą jego głosu oraz niezwykłą wrażliwością pozwoliły stworzyć niezwykle udane wydawnictwo. Nie wiem, czy jeszcze usłyszymy jakieś nowe dźwięki nagrane przez Andy’ego Latimera i jego kolegów. Tym bardziej należy się cieszyć, że wśród młodych ludzi można spotkać tak wspaniałe osobistości jak Bálint Mádi, który pod szyldem The Dreamer tworzy tak udane dzieła utrzymane w duchu dokonań Camel, jak te zawarte na „Dream Factory”. Będę z uwagą śledził jego dalsze poczynania, bo coś czuję, że jeszcze wielokrotnie uraczy nas pięknymi nutami. Rok się kończy, a na mojej prywatnej liście ulubionych wydawnictw 2024 roku właśnie namieszał bardzo ten utalentowany węgierski muzyk.
Albumu można wysłuchać na platformach streamingowych oraz na platformie bandcamp (www.thedreamerofficial.bandcamp.com), na której można też oczywiście zakupić pliki z płytą. Polecam też wyszukanie profilu Bálinta na Facebooku, gdzie umieszcza on nagrane, oczywiście samodzielnie, covery utworów z repertuaru m.in. The Beatles i Yes.