Christmas 1

Arc Light Sessions, The - Our Inconsolable Dreams

Rysiek Puciato

Może na początku zróbmy pewien zabieg myślowy związany z tym kanadyjskim wykonawcą. Otóż załóżmy, że nikt z Państwa nie słyszał o zespole The Arc Light Session. Nie będzie to trudne, przecież taka sytuacja jest jak najbardziej możliwa, ba… nawet wielce prawdopodobna. Przecież nie sposób znać „całą muzykę świata” zwłaszcza w dobie wszystkich mediów elektronicznych, komputerów z programami, które niemal same „tworzą” arie, opery, koncept albumy i… wszelkiej maści hity. Ot, klik, zadaj czas, tonację, styl muzyczny, słowa przewodnie i…. brum, brum, coś tam powstaje.

Ale idźmy dalej w tym eksperymencie. Można nie wiedzieć, że zespół ma na koncie ponad 17 płyt długogrających, że istnieje (pod szyldem The Arc Light Session) od 2015 roku, co sprawia, że kolejne wydawnictwa pojawiają się niemal z prędkością światła. Przecież można nie zwrócić uwagi, że praktycznie działa w tym samym składzie. Powiem więcej, jedna z metodologii oceny wprost mówi, że nie liczy się kto (czyt. znany artysta, debiutant, zespół, itd.), a jednie efekt końcowy – dzieło, które podlega ocenie.

I teraz, po tych wszystkich założeniach włączamy najnowsze wydawnictwo zespołu The Arc Light Sessions – wydaną w ubiegłym roku płytę pt. „Our Inconsolable Dreams” z raptem dziewięcioma utworami trwającymi niespełna czterdzieści siedem minut. I…? Mam nadzieję, że zrodzi się u Państwa pytanie: zaraz, zaraz… co to jest?… czy to muzyka klasyczna, Rock Progressivo Italiano, neo-prog i ten, czasami jakby nie przystający do linii melodycznej, wokal? I melotron, i Hammondy, i klasyczny fortepian? A może jednak to jakiś retro/neo-prog…?

Mimo wielokrotnego przesłuchiwania wielu płyt tego wykonawcy nie mogę udzielić odpowiedzi. I to jest właśnie to, co urzeka najbardziej. Nie można zaszufladkować tej prostej, niespiesznej, przewidywalnej strukturalnie, łatwej w odbiorze, niezbyt odkrywczej, wielokrotnie wręcz wtórnej muzyki.

Może „wina” leży po stronie założyciela zespołu – Johna Alarcona, który jest (jak to się mówi: z wykształcenia) muzykiem klasycznym, który jako swoich „idoli” wymienia Bacha, Chopina i Händla, a obok nich Pata Metheny’ego i takie tuzy rocka progresywnego, jak ELP, Genesis, King Crimson, PFM, Anthony’ego Phillipsa i Steve’a Hacketta. A może, i do tej opinii bardziej się przychylam, po prostu lubimy słuchać tego, co znamy? Zwłaszcza jeżeli jest to podane w miłych dla ucha aranżacjach. Muszą Państwo sami ocenić.

A co na płycie? Organy, melotron, fortepian, syntezatory, flet, obój, gitara i perkusja… i wokal, jak już było powiedziane, momentami jakby nie przystający do linii melodycznej, jakiś lekko fałszujący, taki z początków neo proga.

Jedną z cech dystynktywnych tej płyty jest możliwy podział na utwory śpiewane i instrumentalne. Te ostatnie są raptem dwa. Początkowy pt. „Paradigm”, który może nieco razić przy pierwszym odsłuchaniu nieco piskliwą gitarą łagodzoną przez urokliwe klawisze oraz „Wisdom” pokazujący całą klasę wykonawczą zespołu.

Ponadto w dwóch utworach słyszymy wokalistkę. Niestety nie udało mi się ustalić kto to jest choć na kilku poprzednich płytach występuje ten sam głos skrywający się za dwoma literami – SA. I jeżeli w piosence „Yours And Mine” ten głos jest, no cóż, słaby, niezestrojony, to już w utworze pt. „Open Doors” (przedostatnim na płycie) doskonale daje sobie radę. Nieco wyższa tonacja chyba bardzie pasuje wokalistce.

A cała reszta? Powiem tak: wokalnie pan John Alarcon nie jest chyba najlepszym przykładem znakomitego wykonawcy. Momentami jego głos jest lekko „niepasujący” do klasyczno-neo-progowo-lekko-symfonicznej całości. Ale ta niedoskonałość wynagradzana jest w pełni przez muzykę, która jest… przewidywalna, łatwa w odbiorze, niezbyt odkrywcza, wtórna, ale po prostu fajna w słuchaniu. Płyta nadaje się jako „odtrutka” po przesłuchaniu kolejnych rytmo-połamanych kompozycji, nieco abstrakcyjnych, alternatywnie brzmiących utworów współczesnych czy technicznie poprawnych i czasami bezdusznych metalowych zapędów. To może być dla wielu taki powrót do początków neo proga z dodatkiem muzyki klasycznej. Może to właśnie ten dodatek tak nieco czaruje i zachęca do słuchania? Myślę, że niemal każdy fan neoprogowo-symfonicznej muzyki potraktuje to wydawnictwo jako taki powrót w czasie do lat 80. Jako taki oddech od muzycznej nowoczesności.

Całkowicie zgadzam się z opinią znalezioną w sieci: „(…) this album stay a midway betweem symphonic and neo-prog and (…) although don' t presents none great instrumental moments... but, is a easy and pleasant audience, without weak moments !”.

Proszę się tylko nie uprzedzać. Tak, zdaję sobie sprawę, że to płyta jakich wiele, ale może właśnie zachwyci Państwa ta jej „zwykłość”.

MLWZ album na 15-lecie Weather Systems w 2025 roku na dwóch koncertach w Polsce Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok