Madrigal Project, The - 11th Hour

Artur Chachlowski

Wydawniczy rok 2025 wystartował już dawno i zdążył sypnąć nowymi ciekawymi płytami. Ale my jakoś wciąż nie możemy się nadziwić ile wartościowych albumów pojawiło się pod sam koniec minionego roku. Takich, które – przede wszystkim ze względu na późną datę wydania – nie miały szans na zaistnienie w dorocznych podsumowaniach, plebiscytach i zestawieniach. Tak właśnie jest z albumem „11th Hour” amerykańskiej formacji, która nazywa się The Madrigal Project. I choć, literalnie rzecz ujmując, jest to zupełnie nowa nazwa, to zespół… wcale nie taki nowy. A płyta, o której dziś piszę, to rzecz wielkiego kalibru i myślę, że niedobrze by było, gdyby umknęła naszej uwadze, gdy będziemy wspominać 2024 rok i patrzeć na niego w kontekście dobrej progresywno-rockowej muzyki.

Historia zespołu Madrigal jest długa i zawiła. Został on powołany do życia w 1977 roku przez Kevina Dodsona i Dave'a Ceberta w Spokane w stanie Waszyngton. Panowie tworzyli oryginalną muzykę oraz coverowali progresywne zespoły tamtych czasów (Genesis, Gentle Giant, King Crimson, Jethro Tull, Yes, Ambrosia). Pojawili się w czasie niełatwym dla prog rocka, w szczytowym momencie erze punk i, aby przebić się na rockowej scenie, czekała ich ciężka droga pod górę.

Nic dziwnego, że po kilku latach mniej lub bardzie udanych doświadczeń Madrigal rozpadł się. Kevin Dodson zarabiał na chleb w cover bandzie UVU, w którym poznał gitarzystę Steve'a Dornbiera, Kilka ładnych lat zajęło im, by podjąć decyzję o reaktywacji szyldu Madrigal, do czego doszło (w niemal zupełnie nowym składzie) w połowie lat 80. i nakładem francuskiej wytwórni Musea ukazały się dwa albumy – „Waiting” (1988) i „On My Hands” (1996). Odniosły one umiarkowany sukces, głównie w Europie, gdzie panował wówczas dobry klimat na odrodzenie progresywnego rocka. A przecież na obu swoich wydawnictwach Madrigal nawiązywał wprost do dorobku Gentle Giant, Yes, Genesis czy Jethro Tull. Wpisywał się więc w ten klimat idealnie.

Na fali tego renesansu (sic! – madrygał to wszakże gatunek, którego złote lata przypadły na XVI wiek, a więc w dobie Renesansu) zespół zaistniał też w świadomości polskich słuchaczy. Jego muzyka w połowie lat 90. była prezentowana na antenie Polskiego Radia. Pamiętam, gdy któregoś dnia podrzuciłem obie płyty Madrigal Grześkowi Kszczotkowi z „Tylko Rocka”, który później odwiedził Piotra Kaczkowskiego i w trakcie sobotniej popołudniowej audycji „Zapraszamy do Trójki” zaprezentował muzykę tej formacji. Nie muszę mówić, że doprowadziło to wtedy do wzmożonego importu obu krążków zespołu do Polski.

Niestety, tak się jednak złożyło, że po wydaniu drugiej płyty grupa zaprzestała swojej działalności. I do jesieni ubiegłego roku wydawało się, że na zawsze przeszła już do historii. Tymczasem niespodziewanie, pod nowym szyldem, Kevin Dodson (perkusja, gitary, instrumenty klawiszowe i śpiew) skrzyknął się z saksofonistą i flecistą Chuckiem Swansonem, który przed laty działał w Madrigal, i wraz Johnem Van Houdtem (gitary, w także bas) i Harry Fixem (syntezatory) reaktywowali swój zespół, a następnie, już pod nazwą The Madrigal Project, wydali album zatytułowany „11th Hour”.

Został on nagrany w składzie rozszerzonym o grono prawdziwych gwiazd współczesnej sceny progresywnej. Zestaw zaproszonych do nagrań muzyków robi spore wrażenie: Adam Holzman (Miles Davis, Steven Wilson), Oliver Wakeman (Yes, The Strawbs), Billy Sherwood (Yes, Asia), Michael Lewis (Jon Anderson, Jean-Luc Ponty) czy Jane Getter (Jane Getter Premonition). Jak łatwo się domyślić, taki skład postarał się o to, by dźwięki wypełniające płytę „11th Hour” były naprawdę wyjątkowe. I taki właśnie jest ten album. Zawiera 9 utworów, które trwają łącznie 75 minut. I są to absolutnie wyjątkowe minuty i wyjątkowe utwory.

Album rozpoczyna się od „Maude Frantic” – nagrania pełnego energii i wigoru, które błyskawicznie wyznacza standardy skomplikowanej muzykalności i złożonych struktur, które dominować będą w dalszej części płyty. To utwór stosunkowo zwarty, przynajmniej na tle pozostałych kompozycji wypełniających ten album, ale utrzymany w niekonwencjonalnym metrum i napędzają go wyraziste pociągnięcia klawiszy, które kojarzą się z pamiętnym „In The Dead Of Night” grupy UK. W „A Question of Wait And Matter” The Madrigal Project przywołuje ducha sceny Canterbury wprowadzając odrobinę uroku inspirowanego brzmieniem Soft Machine. W „Canvas” doświadczamy tego, w czym zespół czuje się najlepiej - w tkaniu gęstych i różnorodnych faktur dźwiękowych, które wgryzają się w świadomość słuchacza, nie dając mu chwili na odpoczynek, a tym samym nie pozostawiając go ani przez chwilę obojętnym. A w dodatku mamy tu sporo niesamowitych orkiestrowych dźwięków klawiszowych, którymi – mniej lub bardziej mimowolnie – Oliver Wakeman oddaje hołd muzyce swojego wielkiego ojca.

W miarę trwania tego albumu na pierwszy plan wysuwa się do perfekcyjna fuzja muzyki vintage i progresywnego rocka. „I’m No One” to rozległa i wciągająca muzyczna podróż przez syntezatory w stylu lat 70. i zakręcone gitarowe solówki, które sprawiają, że częstotliwość zmian metrum, tempa oraz nastroju jest wręcz powalająca. Dziesięciominutowa tytułowa kompozycja „11th Hour” łączy frenetyczne rytmy z dysharmonijnymi melodiami, cięższymi riffami i wokalem utrzymanym w manierze Petera Hammilla, tworząc emocjonalny rollercoaster, który wydaje się jednocześnie chaotyczny, jak i w mistrzowski sposób idealnie kontrolowany przez zespół.

Jednym z najmocniejszych elementów tego albumu jest jego różnorodność. Utwory takie jak „Breaking August” charakteryzują się eklektyczną mieszanką stylów, czerpiąc wpływy z funku i jazzu (genialne partie instrumentów dętych) z jednej - , a z muzyki klasycznej (klawesyn!) z drugiej strony, zachowując przy tym solidne brzmienie, będące fundamentem klasycznego rocka progresywnego. W nagraniu tym chyba najbardziej uwidacznia się fascynacja lidera zespołu twórczością grupy Gentle Giant.

Jednym z najbardziej wyróżniających się fragmentów płyty jest „Sumpin’ Ovit” – utwór zaaranżowany na bogato, który zabiera słuchacza do świata nieoczekiwanych dźwiękowych krajobrazów, znowu przepełnionych nieustającymi zmianami, muzycznymi dygresjami i niespodziewanymi „skokami w bok”. Lecz wszystko tutaj ma swój sens i logikę, a poszczególne, pozornie diametralnie różniące się między sobą, „szkatułki” w zaskakujący sposób łączą się razem w doskonale poukładaną całość. Dzięki błyskotliwym partiom instrumentalnym, które przywodzą na myśl złotą erę gatunku, utwór wydaje się pokazem wirtuozerii każdego muzyka biorącego udział w nagraniu tej płyty. Ich perfekcyjna współpraca tworzy poczucie zbiorowego misterium osiągającego swój punkt kulminacyjny w efektownym finale tej kompozycji.

Ale i tak najlepsze znajduje się na samym końcu. Bo oto przed nami jeszcze dwie muzyczne ścieżki: najpierw zachwycający swoją urodą i epickim spokojem sześciominutowy instrumental „Sisters” oparty na fortepianowych dźwiękach oraz na syntezatorach i, o ile dobrze słyszę, nastrojowym brzmieniu melotronu w tle. Pod jego koniec pojawia się jeszcze zachwycające solo zagrane na gitarze. Ten niesamowicie marzycielski temat stanowi pomost do złożonego i wielowątkowego utworu „Boat Five”. I jest to finał godny tej znakomitej płyty. To ponad dwanaście minut szarpiących emocje słuchacza, łączących intelektualny urok rocka progresywnego z momentami rozedrganej emocjonalności. Jest to kompozycja, która nie tylko podkreśla wielkość wszystkich wcześniejszych utworów na albumie, ale także stawia refleksyjne pytania na temat społeczeństw, ich transformacji i, w ogóle, postępu w życiu ludzkości. Pytania, na które we współczesnym świecie sami nie potrafimy sobie odpowiedzieć.

Każdy utwór na tym albumie potrafi w niespodziewanym momencie zmieniać się i ewoluować, wymykając się wszelkim przewidywalnym schematom. Fakt, że za każdym rogiem czai się muzyczna niespodzianka zmusza ​​odbiorcę do nieustannego zaangażowania, do słuchania tej płyty z uwagą, do dokładnego śledzenia jej meandrów i nieustających zmian, aby nic nie umknęło, by nie zagubić się w gąszczu pomysłów, zanim poszczególne kompozycje nie zboczą w inny rytm i dynamikę, zanim diametralnie nie zmieni się ich struktura, nastrój i styl.

The Madrigal Project stworzył wielowarstwowe, wieloaspektowe dzieło, które czerpie z przeszłości, jednocześnie wytyczając nową ścieżkę dla gatunku. Każdy utwór oferuje coś ciekawego i zachwycającego, coś, co gwarantuje, że album, pomimo swoich niebotycznych rozmiarów, aż prosi się o wielokrotne słuchanie. To album, który ucieleśnia prawdziwego ducha rocka progresywnego w jego najbardziej ambitnym, klasycznym, ale też i nowatorskim wydaniu. To rzecz o wielkim ciężarze gatunkowym. To album na wskroś udany, album, który zachwyci sympatyków starych, dobrych klasyków gatunku, jak na przykład Yes, UK, Gentle Giant, Van Der Graaf Generator, King Crimson czy wczesnego Genesis, ale też miłośników brzmień nieco bardziej współczesnych, utrzymanych w duchu twórczości Glass Hammer, Stevena Wilsona i Porcupine Tree.

MLWZ album na 15-lecie Weather Systems w 2025 roku na dwóch koncertach w Polsce Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok