Bakelit - Asleep Or Insane

Rysiek Puciato

Chcąc się niejako „zabawić” nazwą zespołu można by przytoczyć (za wszystkim dobrze znaną Wikipedią) następujące określenie: „(…) tworzywo sztuczne, prawdopodobnie jedno z pierwszych tworzyw sztucznych produkowanych na dużą skalę. Jego głównymi zaletami jest niepalność, nietopliwość, nierozpuszczalność, niskie przewodnictwo elektryczne, dobra wytrzymałość elektryczna, słaba przewodność cieplna oraz względnie duża odporność (…) Używa się go tam, gdzie potrzebne jest tworzywo odporne na szereg czynników, a jednocześnie możliwe do formowania w niemal dowolne kształty. W zastosowaniach praktycznych dodawano do niego rozmaite wypełniacze (…)”. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nic to Państwu nie mówi, a co więcej niektórzy zdążyli już pomyśleć, że to jakiś żart. Ale idźmy dalej i przeróbmy to chemiczno-fizyczne określenie na muzyczne.

Zespół Bakelit to „tworzywo” jak najbardziej żywe, w jego skład wchodzi dwójka muzyków podstawowych wspomagana przez troje innych. Ich głównymi zaletami są muzyczny kunszt na bardzo wysokim poziomie, techniczna perfekcja kompozycyjno-wykonawcza, interesująca umiejętność łączenia łagodnych linii melodycznych z elementami łagodnego metalu i niezmiernie ciekawe potraktowanie roli wokali. Jest to z całą pewnością „tworzywo”, które swoim wydawnictwem sprawia, że słuchacz jest odporny na nudę i zniechęcenie, a jednocześnie ma okazję do rożnego rodzaju interpretacji tego, co usłyszał. W zastosowaniu praktycznym, podczas słuchania, muzycy towarzyszący (tzw. „wypełniacze”) dodają całości wokalnej lekkości i gitarowej zadziorności. Tak, mniej więcej, mogłoby wyglądać to przemienione określenie będące zarazem pewnym podsumowaniem zawartości płyty.

Mam nadzieję, że zgodzą się Państwo, że nie można było inaczej rozpocząć tego opisu skoro nazwa zespołu brzmi Bakelit. Dla słuchacza polskojęzycznego niezależnie od wieku i technicznego zaawansowania brzmi ona jednoznacznie i… cóż… śmiesznie, bo z bakelitu… Proszę zapytać dziadka i babcię o ten bakelit.

Wracając jednak do spraw muzycznych, tytuł płyty to „Asleep Or Insane”. A ukazała się ona całkiem niedawno, bo 24 listopada 2024 roku. Założycielem grupy jest Carl Westholm (grający na niemal wszystkich instrumentach oraz udzielający się jako wokalista) znany z takich zespołów, jak: Carptree, Candlemass czy Avatarium. Oprócz niego podstawowym członkiem jest perkusista Lars Skold (Tiamat, ex-Avatarium) oraz troje zaproszonych gości: gitarzysta Ulf Edelonn oraz dwoje wokalistów - Oivin Tronstad i Cia Backman. A muzyka? To, jak określają ją członkowie zespołu, kompozycje, które jedną nogą opierają się na rocku progresywnym, a drugą na elektronicznym art rocku.

„Asleep Or Insane” to płyta ze wszech miar godna uważnego posłuchania, bowiem dostajemy do ręki osiem piosenek, w których na nowo zostaje przywrócone do życia urządzenie znane z wielu starszych płyt – vocoder, a zarazem, w sposób ogromnie ciekawy, wplecione w niemal wszystkie poszczególne kompozycje są chórki. Pojawiają się niczym wzięte ze starożytnych dramatów didaskalia wtrącające, dopowiadające, uzupełniające podstawowy wokal. A cały ten konglomerat zanurzony jest w bogatych gitarowo-syntezatorowych aranżacjach. Płyta, no właśnie… tak mi się wydaje na podstawie posiadanych informacji, nie jest raczej zamierzonym koncept albumem, ale jednocześnie jest. Być może brzmi to trochę paradoksalnie, lecz uważny słuchacz szybko zorientuje się, że kolejność utworów, ich tematyka i jakoś tak jednolicie spójny sposób zaaranżowania przypominają nieco współczesne progresywne rock opery czy prog-rockowe musicale. Zresztą proszę się przekonać…

Bo czyż nie jest jakąś zapowiedzią swoistej podróży przez różne stany człowieczego ducha / losu / dziejów pierwszy utwór z płyty pt. „The Coolest Place On Earth” („Najfajniejsze miejsce na Ziemi”) ze swoim elektroniczno-gitarowym wstępem i zaczepnym pytaniem: „(..) If you wonder where I am…”? Dalsza część tekstu tej piosenki nie pozostawia wątpliwości…”(…) you can get it how I did”, bo nieważne gdzie kto jest, każdy może dotrzeć do najfajniejszego miejsca na Ziemi. Tylko proszę nie pytać gdzie jest to miejsce, to jest zadanie dla Państwa.

„(…) Painless living, frealess thinking (…) No desire, no objection” – gdzie jest taka „kraina”, chciałoby się zapytać? A gdy jeszcze słowa te wyśpiewuje chórek, który niczym w greckich tragediach wtrąca się i dopowiada…? Czy odpowiedź na to pytanie jest zawarta w dalszej części drugiego utworu z płyty – „Remember Who You Are” („Pamiętaj kim jesteś”)? To jest drugie zadanie dla Państwa.

Nie będzie to łatwe poszukiwanie, bowiem obie kompozycje są „samonośne” muzycznie, po prostu płyną. Łagodne metrum i wiele syntezatorowych pasaży nie ułatwia znalezienia odpowiedzi, bowiem słuchacz czasami „gubi się” w melodii, poddaje się jej magii i… zapomina o słowach. A to nawet nie połowa płyty. Ta nośność została dostrzeżona także przez zespół bowiem te dwa utwory ukazały się jako pierwsze single z płyty.

„My Punishment” („Moja kara”) – trzeci utwór z płyty - dodaje do tej mieszanki płynących dźwięków kolejny element – teatralność. Długie, niemal minutowe intro w tym utworze to jakby oczekiwanie na podniesienie kurtyny w teatrze. To okropnie długie oczekiwanie na to, co się zacznie dziać gdy reflektory zostaną skierowane na scenę. „Always know (I can be – przyp. RP) expected left aside (...) never forget of feelings how to be forgotten” – to słowa rozpaczy i buntu zarazem. Tak, to utwór o samotności co prawda ubrany, po raz kolejny, we wspaniałą muzyczną otoczkę, lecz w swej wymowie będący wołaniem o pomoc/zbawienie/wybawienie. Proszę zwrócić uwagę na chórki, które swoją delikatną barwą wcale nie sprawiają, że jego zawartość treściowa jest łatwiejsza do zrozumienia. Chórki, niczym natrętna mucha, wręcz szydzą z wyśpiewanej sytuacji i jednocześnie zapowiadają kolejną kompozycję powtarzając: „(…) Two living things”.

Bo tytuł kolejnego utworu to właśnie – „Two Living Things” („Dwie żywe istoty”). I można by od pierwszego momentu pomyśleć, że to może być jakaś opowieść o miłości, związku. Niestety ponure, marszowe tempo tej kompozycji nie pozwala na taką interpretację. To opowieść o spotkaniu gdzieś w niebiosach, spotkaniu z Przedwiecznym, Stwórcą… gdzieś daleko od najlepszego miejsca na Ziemi. Ponownie nieco patetycznie brzmiący wokal jest przerywany przez chórki brzmiące nieco jak średniowieczne chorały i wtrącające swoje trzy po trzy w narrację: „(..) welcome back, you lost again, look around you almost there, this is heaven finally (…) we are lost again”.

Tytułowy utwór – „Asleep Or Insane” („Śniący lub szalony”) to mocna, zdecydowana piosenka, a właściwie melodeklamacja przechodząca w ponurą, niskotonacyjną gitarową kompozycję z metalową linią wokalną. To opowieść o tym, że czasami niebo, które wydaje nam się, że już osiągnęliśmy, wcale nie jest TYM prawdziwym niebem. Ciekawym zabiegiem (pojawiającym się już wcześniej) są powtarzające się teksty. Tutaj są to powtórzone dwa wersy z drugiego utworu „My Punishment”. Taki zabieg, takie zapętlenie, powtórka to kolejny argument na rzecz tezy: może to jednak jakiś koncept album?...

Utwór „This World Belongs to Me” powinien się spodobać wszystkim osobom, które lubią charakterystyczne dla rocka progresywnego długie, nieco patetyczne melodie z lekko Gilmourowską gitarą. I choć „wtrącające się” chórki ponownie dają o sobie znać (choć wyjątkowo ich rola w tym utworze to wspomaganie głównego wokalu), to moim zdaniem ten utwór będzie najczęściej słuchaną piosenką z tej płyty. Szkoda, że nie stał się utworem singlowym, ale na pewno jest doskonałym utworem z serii radio edit. Jest tu orkiestracja, jest neoprogresywny feeling…

Atmosferyczny i progresywnie patetyczny utwór „Silence is Weakening My Thoughts” („Cisza osłabia moje myśli”) także powinien zadowolić fanów neo proga. Wokale i nienachalna orkiestracja wraz z łagodną linią melodyczną wchłaniają, a klawisze w trzeciej minucie zachwycają. Nie, nie zapominałem napisać o chórkach… są i wspaniale wpasowują się w całość kompozycji, pełniąc, podobnie jak w poprzedniej piosence, rolę dopełnienia głównego wokalu i podkreślenia (poprzez typowy progresywny patos) ważności wypowiadanych treści.

Czy jeżeli napiszę, że ostatni utwór pt. „Death Without Angels” („Śmierć bez aniołów”) tworzy wraz z dwoma poprzednimi utworami najmocniejszą część płyty, to bardzo się Państwo zdziwią? W przeciwieństwie do poprzednich nie jest to jednak łagodnie tocząca się kompozycja. Zresztą czy można spokojnie mówić o śmierci? Cały utwór to bardzo mocne muzycznie i tekstowo zakończenie tego… chyba jednak koncept albumu. „(…) I am drowing, I am drowing in this cold place” – to paradoksalne zakończenie płyty, którą przecież rozpoczyna optymistyczny (przynajmniej z tytułu) utwór „The Coolest Place On Earth”. Zatem najfajniejsze, czy „najstraszniejsze” miejsce na Ziemi? Oczywiście słowo „ziemia” należy tu rozumieć bardzo metaforycznie.

Na koniec mam do Państwa prośbę – dajcie tej płycie duży kredyt zaufania i poświęćcie jej trochę czasu. Ale czasu spokojnego, może w jakiejś dłuższej wolnej chwili. Ta płyta wciąga i nie wypuszcza. Przestaje się liczyć czas. Muzycznie po prostu wskakuje do głowy i zostaje. Nie jest to jakaś sentymentalnie łzawa pozycja, choć nastrojowa i kołysząca. Jest w niej progresywny patos, chórki, łagodne linie klawiszy i… zdecydowana aranżacja. Kolejne utwory nie są przypadkowe. Całość jest niesamowicie spójna muzycznie. „Greckie chórki” z jednej strony są niczym harpie szarpiące ten muzyczny porządek, a z drugiej wspomagają wokal dodając mu patetycznej wzniosłości. Ta płyta „chodzi” za słuchaczem. A tak bardziej formalnie, nie mogę pozbyć się wrażenia, że w pewien sposób daje się tu zauważyć (zwłaszcza w sposobie śpiewania i akcentów muzycznych) podobieństwo do kompozycji Arjena Lucassena i jego twórczości związanej z rock operami. Nie chodzi tu o stronę muzyczną. Wiadomo u Lucassena jest to wszystko bardziej metalowe, mocniejsze. Raczej chodzi o atmosferę, teatralność, narastanie napięcia, o oczekiwanie po każdej z piosenek, co będzie dalej, jak dalej rozwinie się narracja i jak będzie zaaranżowany kolejny utwór. Szkoda, że płyta dostępna jest tylko w wersji cyfrowej. Przydałyby się wydrukowane teksty, „pachnąca” przysłowiowym ołowiem książeczka, by jeszcze bardziej wgłębić się w warstwę narracyjną. Ale „Asleep Or Insane” to, jak na razie, debiut, więc może doczekamy się wydania fizycznego:

I tylko mam nadzieję, że w tym świąteczno–noworocznym rozgardiaszu znajdziecie Państwo dłuższą wolną chwilę na wysłuchanie całej płyty. Ja jestem „muzycznie wciągnięty” i jest mi z tym bardzo dobrze.

MLWZ album na 15-lecie Weather Systems w 2025 roku na dwóch koncertach w Polsce Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok