Po trzyletniej przerwie francuski duet Jérémy Payan (gitary, instrumenty klawiszowe, bas, perkusja) – Lucas Serra (gitary, śpiew) działający pod szyldem Thus Live Humans powraca z nowym albumem skupiającym się na rocku i metalu progresywnym, oferując przy tym własną artystyczną interpretację zjawiska Art Deco, czyli stylu w sztuce rozpowszechnionego w latach przedwojennych.
Nawiązując do klasycznej estetyki z ubiegłego wieku, Thus Live Humans włączają do swoich mrocznych utworów szeroki tygiel wpływów - od progresywnego metalu i post metalu po szeroko rozumiany art rock, nadając im melancholijną atmosferę, która zaprasza do tego, by spojrzeć w głąb samego siebie oraz, szerzej, w głąb naszej przeszłości. Muzyka Francuzów eksploruje wyrażanie emocji i abstrakcję rzeczywistości, co w efekcie jest intrygującym doświadczeniem, które wyciąga słuchacza ze strefy komfortu i pozwala mu wejść do świata niezwykłych brzmień i, często bardzo mrocznych, dźwięków.
Album rozpoczyna się od „Motionless” - to prawie pięć minut nastrojowej muzyki będącej wstępem utrzymanym w tajemniczej atmosferze, z której wyłaniają się powolne i akordy gitarowe o wyraźnym charakterze przypominającym Pink Floyd. Gdyby David Gilmour tak rozpoczął swój kolejny nowy album, to z pewnością wszyscy bylibyśmy megazadowoleni.
Trwający ponad kwadrans „Postmodern Deconstruction” na początku zasadniczo nie zmienia klimatu, powtarza strukturę poprzedniego utworu, dodając wolniejsze nuty i nadal budując tajemniczą atmosferę. Zespół oferuje nam emocjonalną, progresywną podróż wzbogaconą o postmetalowe rytmy i momenty przepełnione melancholią. Ale ten duet wie, jak wyrwać nas z monotonii i robi to za pomocą nieco dziwacznego, ale atrakcyjnego zabiegu w postaci połączenia psychodelicznych elementów z surowymi, metalowymi brzmieniami. W efekcie po chwili utwór staje się o wiele bardziej drapieżny. Jazzowe pociągnięcia chropowato brzmiących gitar wtapiają się w motyw przewodni, w jego smutną i ponurą przestrzeń, co podkreśla nosowy, melodyjny wokal Lucasa Serry. Tu i ówdzie pojawia się jakaś szalona gitarowa solówka, to za chwilę zaczyna dominować ściana głośnych dźwięków mogąca kojarzyć się z Jeżozwierzami. I tak rozwija się ta kompozycja, trochę jak na sinusoidzie, raz wolniej, raz szybciej, raz spokojnie, raz drapieżnie i na łeb, na szyję… W efekcie szybko można się pogubić dokąd właściwie zmierza to nagranie. Myślę, że chyba dobrze zrobiłoby tej kompozycji skrócenie jej o kilka minut…
Zdecydowanie lepiej jest w o połowę krótszym kolejnym utworze. „Colours of Consciousness” utrzymuje klimat osadzony w estetyce ponurych melodii, które w zadziwiający sposób nadają temu utworowi świeżość. Muzycy prezentują tu dźwiękową dwoistość, która koncentruje się wokół łagodnych instrumentalnych fragmentów utrzymanych w progresywnym duchu oraz spokojnej linii wokalnej. To połączenie okazuje się bardzo przekonujące i nawiązuje swoim klimatem, kreowanym głównie przez gitary oraz potężną ścianę syntezatorowych dźwięków, do brzmienia a’la King Crimson z okolic płyt „Discipline” i „Beat”. Jak dla mnie, to jeden z dwóch najmocniejszych punktów programu tego albumu. O tym drugim za chwilę.
„Dreams And Lies” to czterominutowe nagranie z solidną melodią, ładnymi liniami wokalnymi i przyjemną instrumentacją. Piosenka zaczyna się od programowej prostoty, ale w swojej dalszej części staje się bardziej złożona dzięki dopracowanym aranżacjom i efektownym, coraz głośniejszym, przejściom. Demonstruje przy tym najbardziej przystępną stronę brzmienia tego francuskiego zespołu.
„The Vertical Sceens” to chwilami stonowana i wyrafinowana, minimalistyczna instrumentalizacja, która pięknie buduje klimat i nadaje tej piosence treść. Dźwięk, utrzymany w stylu vintage rocka, staje się w miarę rozwoju muzycznej akcji coraz gęstszy, jakby próbował przenieść słuchacza w jakieś groźne, ale intrygujące otoczenie.
Chyba najmocniej utrzymane w progresywnej stylistyce kolejne instrumentalne nagranie „Incoherence” także zanurzone jest w mrocznej i ciężkiej dźwiękowej scenerii. I to jest właśnie mój drugi ulubiony fragment tego wydawnictwa. Co może się w nim podobać, to niesamowity klimat, a także ciekawe wykorzystanie gitar. Z jednej strony budują one surowe, chropowate i niesamowicie gęste dźwiękowe tło, a z drugiej, trochę na wzór Frippowskich soundsacape’ów, rozświetlają mroczne plamy, w których zawieszona jest ta kompozycja. A klimat w niej panujący zawiera w sobie elementy brzmienia Karmazynowego Króla, tak, powiedzmy, tym razem z okolic albumu „Red”.
Płytę „Art Deco I” zamykają uspokajające, subtelne, instrumentalne dźwięki wypełniające kompozycję zatytułowaną „About the Seaside”. To jakby rzecz z totalnie innego muzycznego świata. Stanowi ona kontrast dla dzikości i surowości poprzedniego utworu. Jest też muzycznym wyciszeniem i przenosi odbiorcę w medytacyjny świat pełen minimalistycznych dźwięków, w którym muzyka Thus Live Humans płynie dostojnym i spokojem strumieniem aż do totalnego wyciszenia oznaczającego koniec tej ciekawej, choć trudnej do jednoznacznego sklasyfikowania, płyty.
Jedno jest pewne: „Art Deco I” intryguje, wciąga i zaprasza w świat mrocznych dźwięków, będących skrzyżowaniem stylistyki metalowej, postrockowej i progresywnej. Te muzyczne światy stykają się ze sobą na całym krążku, wzajemnie się przenikają, tworząc niezwykle precyzyjne i wyraziste kompozycje. Tak jak w sztuce art déco, to muzyczna próba stworzenia stylu na wzór dawnych, może nieco już dziś przebrzmiałych rozwiązań, ale wybiegająca w przyszłość i szukająca nowatorskich środków artystycznego wyrazu. I tak jak w art déco, ta chęć perfekcyjnego wykonania wyrafinowanego produktu końcowego raczej nie pomoże w trafieniu tej muzyki pod zwykłe strzechy, więc raczej nie ma co liczyć na przystępność i dotarcie do szerokiej klienteli. Ale nie mam żadnych wątpliwości, że na pewno znajdą się tacy, których muzyka na nowej płycie Thus Live Humans zauroczy i zachwyci.