7 lipca 2025 r. Ringo Starr ukończy 85 lat. Jest artystą wciąż aktywnym, pełnym witalnych sił. Niedawno zaangażował się w akcję pomocy ofiarom pożaru w Kalifornii, a teraz wydał bardzo amerykańską płytę nagraną w Ameryce i z amerykańskimi muzykami.
Perkusistę Beatlesów dość powszechnie uznawano za najmniej kreatywnego z całej czwórki, wskazując na jego skromny dorobek autorski i zapominając, że fenomen Beatlesów to nie tylko słowa i muzyka piosenki, ale wszystko dookoła, nie wyłączając relacji, intuicji, poczucia humoru, pionierskich rozwiązań brzmieniowych. Ostateczna konstatacja jest taka, że to właśnie spotkanie tych czterech, a nie innych ludzi stworzyło legendę i geniusz. Był zresztą moment, że pojawiła się propozycja zaangażowania piątego muzyka w grupie, ale ‘piątym’ Beatlesem pozostanie już na zawsze niezrównany producent i aranżer sir George Martin, od którego tak wiele się nauczyli i z pomocą którego ich muzyka stawała się z płyty na płytę coraz bardziej epokową. Ringo natomiast był balsamem kojącym bolesne napięcia, najpierw między Johnem i Paulem, a potem jeszcze między coraz bardziej sfrustrowanym zespołem i wspaniale rozwijającym artystyczne skrzydła George’em. Wystarczyła jedna rada Ringa, którą dał Paulowi McCartneyowi, by duchowny bohater piosenki „Eleanor Rigby”, jednak nie nazywał się McCartney, a McKenzie i jeszcze niewielki wers zaproponowany przez Lennona, by wszystko w tym wyjątkowym dziele pod względem literackim było już na swoim miejscu. Starr obdarzony jest nadzwyczajnym poczuciem humoru. Dobrze pamiętać, że zagrał m.in. Franka Zappę w szalonym nieco filmie „200 Motels” (1971). Zresztą wystąpił w wielu obrazach.
Po rozpadzie macierzystej formacji jako pierwszy wydał solowy album. Był to zbiór dwunastu dedykowanych matce standardów, zupełnie nie z ery rock’n’rolla, wydany pod szyldem „Sentimental Journey”, który bardziej mógł się pewnie podobać pokoleniu rodziców Beatlesów, niż ich miłośnikom. Nagrywany od jesieni 1969 r. ukazał się w marcu roku następnego. Płytę Paula McCartneya „McCartney” świat poznał dopiero w kwietniu, a skądinąd genialne pierwsze albumy Harrisona i Lennona w listopadzie i grudniu (nie liczę eksperymentalnych cokolwiek dokonań obu artystów jeszcze sprzed 1970 r.).
Tymczasem druga płyta Ringa Starra powstała podczas trzech czerwcowych sesji. „Beaucoups Of Blues” ukazała się już we wrześniu 1970 r. i w pełni wyrażała ducha country i, podobnie jak pierwsza, zawierała ulubione piosenki niedawnego perkusisty Beatlesów. Starr nagrał album w Nashville, zaprosił do współpracy całą plejadę muzyków country. Płyty raczej rozmijały się z gustami dotychczasowych fanów czwórki z Liverpoolu, co jednak nie stanowiło dla wykonawcy żadnego kłopotu. Chciał je nagrać i zrobił to.
Do country i bluegrass Starrowi było zawsze blisko. W tegorocznym wywiadzie dla „Die Welt” powiedział m.in. „Zawsze byłem kowbojem, od dziecka. (…). Kiedy miałem osiem czy dziewięć lat, pokochałem muzykę country — zwłaszcza Gene'a Autry'ego, amerykańskiego aktora i piosenkarza country. (…) Muzyka country była dla mnie bardzo ważna. Podobały mi się uczucia, które przekazywała, ekspresja piosenkarzy country. Ale kocham też bluesa — to była druga strona spektrum”. Tak, w wieku lat dziewiętnastu chciał nawet, jak dodaje, z miłości do bluesa wyjechać do USA. Przypomnijmy, że już na tzw. „Białym Albumie”, wydanym przez Beatlesów w 1968 roku, znajduje się utrzymana w stylistyce country autorska piosenka Starra „Don't Pass Me By”. Wykonał ją z Paulem McCartneyem i grającym na skrzypcach Jackiem Fallonem.
Wydany niedawno „Look Up” to 21. album solowy artysty. Wyprodukował i współtworzył go T. Bone Burnett - wspomożyciel wielu muzycznych karier, od Los Lobos aż po Gregga Allmana. Burnett i Starr spotkali się przypadkowo na imprezie w Los Angeles w 2022 r. (znają się jeszcze od lat 70.) i Ringo poprosił o napisanie piosenki na EP-kę, którą właśnie nagrywał („Rewind Forward” - małoleksykonowa recenzja tutaj). Burnett się zgodził i wymyślił – tyle że nie jedną, a dziewięć piosenek . I tak w ogólnym zarysie powstał album, którego szczęśliwie możemy słuchać. Naprawdę zachęcam, choć z góry uprzedzam, że w Stanach Zjednoczonych recenzje są najdelikatniej mówiąc ostrożne, a ich autorzy słusznie skądinąd wskazują, że sympatyczna propozycja Ringo Starra jest raczej z kręgu americana, niż typowego country.
W każdym razie Starr wrócił do Nashville, ale nagrywał też tę płytę w Los Angeles. Zaprosił znamienitych gości. Są nimi: Billy Strings (nagrodzony za Najlepszy Album Bluegrass w 2021 r. podczas gali Nagród Grammy), świetna wykonawczyni i nauczycielka bluegrass Molly Tuttle, prowadzony przez siostry Rebeccę i Megan Lovell zespół Larkin Poe oraz indierockowa grupa Lucius i wybitna Alisson Krauss, którą dobrze pamiętają także miłośnicy Roberta Planta ze świetnej płyty duetu „Raising Sand” (2007), będącej także producenckim dziełem Burnetta.
Na płycie dominuje młodość. 11 uroczych piosenek (jeden utwór współtworzyli Daniel Tashian, Paul Kennerly i Billy Swan, a inny napisał Ringo wspólnie z Brucem Sugarem) mniej lub bardziej osadzonych w stylistyce country i bluegrass z promienną urodą osobowości Ringa Starra, tu i ówdzie delikatnie zaznaczoną beatlesowską nutką. To muzyka inna niż płyty takie jak „Vertical Man” z 1998 r. czy dziesięć lat młodsza „Liverpool 8”, ale to ten sam pogodny, śpiewający o pokoju, otwartości i dobrym życiu Ringo Starr (spójrzcie, proszę Państwo, na skromny, ale jakże wymowny teledysk nakręcony do tytułowej piosenki).
Na ostatnich płytach (vide wspomniana „Liverpool 8”) artysta chętnie zagląda w przeszłość i z czułością ją wspomina. Nie inaczej jest w tym wypadku, tyle że to nie powrót do rodzinnego miasta czy lat spędzonych z Johnem, Paulem i Georgiem, ale tej chwili, która na pewno była bolesna, jednak pozwoliła uwielbianemu perkusiście znów nie być Beatlesem, przypomniała, że choć trudno przecenić znaczenie minionych ostatnich ośmiu lat (1962-1970) w jego życiu, to przecież wcześniej było ich 22, a kiedy słuchamy dziś „Look Up” to tych pozabeatlesowskich jest już 76…