2024 rok powoli chyli się ku końcowi, zbliża się czas muzycznych podsumowań i reminiscencji. Pomyślałem sobie, że niedobrze by było, gdybyśmy na naszych małoleksykonowych łamach przeoczyli premierę debiutanckiej płyty pochodzącego z niemieckiej Kolonii zespołu Castle Mountain Moon, który na opublikowanej w połowie roku płycie „Six Tales Of Perception” oferuje interesujące neprogresywne brzmienia z licznymi odniesieniami do lat 80.
„Six Tales Of Perception” to siedem utworów utrzymanych w romantycznym, szlachetnym neoprogresywnym stylu układającym się w bardzo efektowną 45-minutową całość. Wydaje się, że kierujący projektem Dirk Krause (wokal, bas, gitara) ma progrockową muzykę wpisaną w swoje DNA, a towarzszący mu keyboardzista Robert Köhler (co bardziej wnikliwi obserwatorzy neoprogresywnego rynku pamiętają go z zespołów Kampai i Inquire) to nie tylko drugi ważny filar zespołu, ale i prawdziwy mistrz zamaszystych muzycznych pejzaży, których uroda przebija niejedną renomowaną produkcję wpisującą się w nurt progresywnego rocka. W nagraniach wzięli też udział zaproszeni goście, którzy grają m.in. na perkusji czy wiolonczeli, dzięki czemu w muzyce Castle Mountain Moon nie ma śladu sztuczności, syntetycznej papki czy zbędnego samplowania. Tu wszystko jest żywe, przestrzenne i nastrojowe…
Chociaż elektroniki w muzyce zespołu wcale nie brakuje. Już otwierające całość trzyminutowe intro „Perception” pełne jest eksperymentalnych dźwięków elektronicznych, z głęboką, monotonną linią basową i przeplatającymi się modulacjami wokalno-klawiszowymi. Elektronika wypełnia też sobą główną melodię kolejnego utworu - „Blue Sky Machine”. Sekcja rytmiczna jest liniowa, chóralne partie wokalne wykonane są z delikatna nutką retro, przenosząc nas do neoprogresywnych późnych lat 80. Sekcja instrumentalna w drugiej części utworu jest jeszcze bardziej interesująca, z mocno wyeksponowanymi klawiszami (czyżbym w tle słyszał melotron?) i melodyjnymi pociągnięciami gitar, dzięki czemu staje się ona najbardziej przenikliwym i odlotowym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, momentem tego utworu, prowadzącym do znów mocno nasączonego elektroniką finału.
Te dwa pierwsze nagrania, acz przykuwające uwagę i wprowadzające odbiorcę w klimat muzyki, z jaką będziemy mieć do czynienia na tym albumie, wydają się jednak… najsłabszymi (chociaż wcale nie słabymi) punktami programu tego albumu. Od tego momentu krzywa muzycznej jakości ostro pikuje w górę i począwszy od „Elephant” (to najdłuższy utwór na albumie; trwa równo osiem minut) sprawy nabierają tempa. „Elephant” od samego początku charakteryzuje się bardziej energicznym brzmieniem opartym na finezyjnych partiach fortepianów i syntezatorów oraz dobrze skonstruowanych gitarowych riffach. Wszechobecne klawisze subtelnie wplatają się w melodie, a sekcja rytmiczna brzmi o wiele bardziej przenikliwie niż w poprzednim utworze. Warto zwrócić uwagę na ciepłą barwę głosu Dirka (stosuje on różne techniki wokalne, m.in. przepuszczając swój głos przez vocoder), ale trzeba też przyznać, że to partie instrumentalne są w tym utworze zdecydowaną wartością dodaną, wzbogaconą o zmiany tempa i bardziej angażujące fragmenty z intensywną pracą klawiszy. To bardzo płynny utwór, pełen ciekawych pomysłów, z odpowiednio stopniowanym napięciem i drugą częścią prowadzącą do melodyjnego finału i zawartego w nim magnetycznego punktu kulminacyjnego…
Pompatyczny, można by rzec, że klasycznie neoprogresyny, klawiszowy wstęp otwiera utwór „Fly”, rozwijając się w interesujący instrumentalny fragment z wyeksponowanym brzmieniem syntezatora. Marszowy charakter tej kompozycji ma w sobie coś, co przykuwa uwagę od pierwszej do ostatniej minuty. Mnóstwo tu udanych odniesień do klasycznych neoprogresywnych klimatów. Melodyjne partie wokalne (zwracam uwagę na bardzo zgrabny refren!) równoważą rozbudowane fragmenty instrumentalne.
„To The Moon” rozpoczyna się od instrumentalnego klawiszowego tła, w które powplatane są przyjemne dźwięki gitar, a po chwili utwór rozwija się w format przystępnej balladowej piosenki. I nawet jeżeli jej długość (ponad 6 minut) świadczy o tym, że to pieśń nieoczywista i niebanalna, to jest to jeden z najbardziej przystępnych fragmentów albumu. Zachwyca fantastyczną partią instrumentalną, która naprawdę nie ma sobie równych. Zresztą cały wydźwięk tego dostojnie prezentującego się utworu to miłe dla ucha przeplatanie gitarowych dźwięków i kolorowych klawiszowych plam.
„Who” jest prawdopodobnie najciekawszym utworem na tej płycie (a przynajmniej od pierwszego odsłuchu stał się moim faworytem) i zachwyca każdym swoim dźwiękiem, i to już począwszy od melodyjnego intro, w którym wokale i gitara akustyczna budują mocny, dobrze skonstruowany temat przewodni. Interesująco wypadają długie, rozbudowane partie instrumentalne (smyczki!), które potęgują pomysły zespołu zasygnalizowane w początkowej fazie tej kompozycji i „dekorują” ją strzelistymi klawiszowymi i gitarowymi improwizacjami. Całość rozwija się w jakiś trudny do zdefiniowania naturalny sposób, który kojarzyć się może z klasycznymi brzmieniami spod znaku Camel, Genesis, a także… Porcupine Tree. To najbardziej przenikliwy utwór na albumie. Taki, że aż ciary przechodzą po plecach.
Płytę zamyka kompozycja „Suddenly” charakteryzująca się marzycielską atmosferą opartą na akustycznych dźwiękach gitary i fortepianu oraz ciepłym wokalu Dirka. To romantyczny utwór o prawdziwie symfonicznym rozmachu (na wiolonczeli gra muzyk ukrywający się pod pseudonimem Pio), wyposażony w przepiękną melodię i rozwijający się w muzycznym crescendo, które w swoim trzyminutowym finale (ach, to łkające gitarowe solo!) przynosi dowód na to, że neo prog w połowie trzeciej dekady XXI wieku może dawać tyle samo radości, co kilkadziesiąt lat temu, w złotej dla tego subgatunku epoce.
Na koniec kilka słów podsumowania. Na pewno nie jest to album przełomowy. Na pewno nie zrewolucjonizuje progrockowego gatunku, pewnie też nie zaburzy hierarchii w świecie neoprogresu. Ale bez wątpienia jest to debiut, na który należy zwrócić uwagę. Co więcej, myślę że warto będzie przyglądać się dalszym losom Castle Mountain Moon, gdyż przez skórę czuję, że Dirk Krause, Robert Köhler i spółka swoim debiutanckim albumem nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Ilekroć słucham tej płyty doświadczam bardzo pozytywnych wrażeń. Dlatego, u schyłku roku, musiałem Wam o niej napisać. I z przyjemnością zaprezentuję ją w audycji MLWZ. Chociażby po to, by nikomu, kto układałby listę najciekawszych debiutów AD 2024, ta, nie boję się tego słowa, fascynująca pozycja przypadkiem nie umknęła.