Znam tę pochodzącą z Houston w Teksasie grupę nieomal od początku jej działalności. W 1996 roku otrzymałem promocyjny egzemplarz jej debiutanckiej płyty „The Rite Of Passage”. Dwa lata później zasłuchiwałem się w kolejnym albumie „Welcome To The Theatre”. Kilka miesięcy temu zespół Pangaea przysłał mi robocze wersje kilku nagrań na przygotowywaną nową płytę, która właśnie teraz wreszcie trafiła mi w ręce. Przez skórę czułem, jaki tu będzie album, bo z wcześniejszych doświadczeń wiedziałem już czego się po zespole Pangaea spodziewać. I nie zawiodłem się. Ale też nie znalazłem się pod jakimś szczególnym wrażeniem. „A Time & A Place” to płyta zaledwie poprawna. Zagrana rzetelnie, mająca kilka ciekawych tematów („November Sky”, The Panter”), a nawet potencjalnych przebojów („Hollow Life”, „Something Happened Yesterday”). Jej niewątpliwym atutem jest doskonała produkcja (Robert Berry – kiedyś członek formacji 3, a od pewnego czasu współpracownik wytwórni Magna Carta odpowiedzialny za takie płyty, jak „The December People”, czy „Leonardo”). Słucha się tej muzyki bezboleśnie i bezproblemowo. Ale i trochę beznamiętnie. Niestety, niezbyt wiele ją wyróżnia na tle przeciętnych płyt z muzyką neoprogresywną. Nie pomogła nawet z pozoru nowatorska wersja pinkfloydowskiego klasyka „Time”, nie wiedzieć czemu umieszczonego w samym środku tej płyty. Posłuchać można, ale czuję, że już kilka minut po zakończeniu albumu nie będziemy o nim pamiętać. Sięgniemy po coś innego, coś bardziej wyrazistego.
Pangaea - A Time And A Place
, Artur Chachlowski