Zespół Turbo po zakończeniu działalności na początku lat 90. i późniejszych kilku reaktywacjach wyraźnie zwolnił tempo wydawania płyt. Ta, wydana po paroletniej przerwie, a zatytułowana „Piąty żywioł” nie wnosi jednak niczego nowatorskiego do muzyki tej zasłużonej dla polskiego rocka grupy.
Już w rozpoczynającym album utworze „Myśl i walcz” można odnaleźć charakterystyczne elementy znane z wcześniejszej kompozycji grupy - „Mortuary”. Brzmienie perkusji bardziej przypomina powermetalowe oblicze grupy znane z późnych lat 80. Nawet styl wokalu jest mało oryginalny - Tomasz Struszczyk śpiewa bardzo podobnie jak Grzegorz Kupczyk. Z jednej strony wydaje się to być plusem, bo godnie zastąpił on swego poprzednika, ale minusem jest to, że poza kopiowaniem, tak na dobrą sprawę niewiele wnosi swoim śpiewem.
Cała płyta od strony stylistycznej brzmi jak typowy, klasyczny heavy metal. Poszczególne kompozycje, pomimo charakterystycznego ostrego gitarowego grania, brzmią bardzo melodyjnie. Główny motor napędowy zespołu, czyli gitarzysta Wojciech Hoffmann, wykonuje swoje solówki z prawdziwą werwą i oldschoolowym zacięciem. Chociaż momentami to archaiczne brzmienie może nieco męczyć. Melodyjne linie basu w wykonaniu Bogusza Rutkiewicza może i są pewną ciekawostką, ale w wielu momentach za bardzo wtapiają się one w to mocne gitarowe granie. Na płycie znalazło się też miejsce na utwory balladowe i takową jest też kompozycja tytułowa. Można się tu dopatrzyć pewnych podobieństw do kompozycji „Jaki był ten dzień”, chociaż „Piąty żywioł” jest utworem bardziej żywiołowym, lecz pod koniec trochę sztucznie i niepotrzebnie rozciągniętym ponad miarę. Żywy utwór pt. „Garść piasku” daje się zapamiętać po tym, że w jego połowie nagle przeradza się on w balladę stylizowaną nieco na… Pink Floyd. Jednak ta magia trwa krótką chwilę. Kolejną balladą jest „Niezłomny”, lecz i ta kompozycja nie zaskakuje niczym szczególnym, może poza drobną gitarową wpadką pod koniec pierwszej minuty utworu. Na „Piątym żywiole” znalazło się również miejsce na utwór instrumentalny - jest nim żywiołowa kompozycja „Amalgamat”. Jedyne anglojęzyczne nagranie pt. „This Is War Machine” kojarzy się z „Mieczem Berudy” z „Ostatniego wojownika” (a raczej z jego anglojęzyczną wersją), głównie ze względu na stylizowany na thrash metal wokal w zwrotkach, tyle że utwór ten jest nieco mniej dynamiczny. Płytę zamyka rozbudowana ballada „Może tylko płynie czas” z akustycznym początkiem i zakończeniem. Jej środkowa część jest już typowym łojeniem, znanym z wcześniejszej twórczości zespołu. Ale trzeba też przyznać, że jest to jednak zarazem najciekawsza kompozycja na płycie.
O ile wcześniejsze płyty Turbo podobały mi się i zawsze słuchałem ich z zaciekawieniem, o tyle te późniejsze jakoś mnie zbytnio nie zachwycają. Poza nielicznymi intrygującymi fragmentami (w tym przypadku utwór tytułowy oraz ostatnia na płycie kompozycja), reszta płyty po prostu spływa po odbiorcy i trudno się dopatrzeć w tych dźwiękach czegoś charakterystycznego, czegoś co można zapamiętać na dłużej. Ja, pomimo kilku przesłuchań tego albumu, nie znalazłem niczego takiego, a to dowodzi, że zespołowi najwyraźniej zaczyna brakować nowych pomysłów, co powoduje niestety ucieczkę w stronę autoplagiatu.