Yobrepus - A Rhizome Revolution-Part2

Rysiek Puciato

Może opis drugiej części płyty „A Rhizome Revolution” grupy Yobrepus z Norwegii zacznijmy od miejsca, w którym skończyła się podróż z częścią pierwszą wyczerpująco opisaną przez Artura Chachlowskiego w recenzji zamieszczonej na łamach MLWZ w marcu tego roku (patrz tutaj).

„(…) Wreszcie „Jupiter” (ostatni utwór na płycie „A Rhizome Revolution Part 1” – przyp. R.P.) to dostojna pieśń brzmiąca jak kołysanka, wieczorne uspokojenie i ukojenie do snu. Kołysząc ścianą pobrzmiewających w tle smyków, piękną gitarową solówką oraz liryczną melodią utwór we wspaniały sposób kończy to wydawnictwo, które z racji wysokiego poziomu wykonawczego i stosunkowo krótkiego czasu trwania (część pierwsza „A Rhizome Revolution” trwa niewiele ponad pół godziny) daje swoiste poczucie niedosytu i żalu, że to już koniec... Dobrze, że jesienią ukaże się część druga…”.

Kilka dni przed 18 października (tego dnia płyta ta trafiła na sklepowe półki) druga część muzycznej rock opery grupy Yobrepus trafiła w moje ręce. I jakby na odwrót utartym sposobom recenzowania chciałbym od razu przedstawić podsumowania, które dają się zebrać w garść, może niezbyt składnych, wrażeń i myśli powstałych podczas wielokrotnego przesłuchiwania tego wydawnictwa.

Jaka jest ta płyta? Podobnie jak część pierwsza – krótka, raptem niecałe 38 minut, raptem sześć utworów z (jakby się mogło wydawać) niemal dziesięciominutową ‘piosenką’, na którą czeka słuchacz szukający puenty, cody, zakończenia podsumowującego zarówno część pierwszą, jak i drugą – „A Rhizome Revolution”.

Jaka jest ta płyta? W porównaniu do części pierwszej (które to porównanie samo narzuca się podczas słuchania i wyznacza sposób oczekiwania na kolejne dźwięki) część druga jest mroczniejsza, dźwięki bardziej elektroniczne – wpadające w synth-rock, a nawet ambient. Mimo to muzyka Yobrepus ma nadrzędną, progresywną strukturę, uzupełnioną upodobaniem (jak się wydaje) zespołu do chwytliwych altrockowych riffów i melancholijnych ballad. Połączenie melancholii i postrockowych linii melodycznych z szeroko rozumianą elektroniką sprawia, że struktura kolejnych „kawałków” przedstawianych historii jest nieprzewidywalna i zaskakująca. Łagodność zostaje (czasami) nieco brutalnie przerwana mocnymi riffami lub elektronicznymi wstawkami.

Jaka jest ta płyta? Smutna, zdążająca w kierunku depresyjności w opisywaniu kolejnych wątków tej historii. Niemożliwa do przesłuchania w tzw. jednym kawałku. Zaskakująca połączeniami kolejnych części w ramach jednego i tego samego utworu. Nastrojowa… o ile skupimy się na linii melodycznej zapominając nieco o treści i płynącym z tekstu przesłaniem.

Jaka jest ta płyta? Apokaliptyczna w swym przesłaniu. Nie zostawiająca praktycznie żadnych nadziei ludzkości, człowieczeństwu. Jej przesłanie jest druzgocące dla ludzi jako rodzaju ludzkiego i człowieka jako indywiduum z codziennymi problemami. „(…) „Szczerze mówiąc, myślę, że zmierzamy w stronę krawędzi urwiska, chyba że wprowadzimy drastyczne zmiany w sposobie, w jaki żyjemy. Jednak na pierwszy rzut oka wygląda to tak, jak zwykle, ze strony polityków i korporacji, więc nie wygląda to zbyt kolorowo” – mówi Mats Jørgen Sivertsen – autor tekstów.

Zacytujmy fragmenty niektórych utworów.

„The Road” – „(…) Still the same – the human vein / Like forever our endeavours leave a stain / Might is right – for all our plight / Leads us nowhere – unless we’re in here – for a fight / When the carbon emissions – choke us with their load / And the bankers’ fake depressions make it all implode / We’re are lying in the gutter – unsure if we were told”.

„All Hope’s Gone” – „(…) A sullen display / Water’s up to here and the sky is gray / Weren’t we making way? / Who knew it was this bad – was there some foul play? / They all got away, when the drives ignite, to stars they will relay / At the end of the day, we had all tonight, hoped to fly away / All hope’s gone”.

” Ballad for the 21st Century” – „(…) I worry ‘bout the leaders of our day / The simple minded bleeders, have all been lead astray / And we all have to pay / For our wayward way...”.

„Jeśli wypełnisz luki między tymi utworami muzycznymi, zobaczysz kontury postapokaliptycznej rzeczywistości, która już wkrótce może stać się bardzo realna” – mówi Sivertsen. Pozwolę sobie poszerzyć zakres tej wypowiedzi. Jeżeli połączysz obie części „A Rhizome Revolution”, to zobaczysz, że nie ma przed nami, ludźmi, żadnej optymistycznej przyszłości. Taka wizja świata dominuje na obu wydawnictwach.

Jak jest ta płyta? Oddalona o przysłowiowe lata świetlne od eksperymentalnego-indierockowego debiutu zespołu – płyty „Black Mould”. O ponad pół roku oddalona od płyty „A Rhizome Revolution - Part 1”, która w porównaniu do tej części brzmi niemal beatlesowsko czy radioheadowsko. Ta część to odczuwalny wpływ Porcupine Tree, to smak improwizacji w stylu King Crimson, to śladowe podążanie za psychodelicznymi utworami Pink Floyd. A wszystko to doprawione jest alternatywnym, postrockowym smutkiem, który dominuje w barwie synthpopowych syntezatorów. Nie ma tu gitarowej mocy i metalowego sprzężenia. Jest pulsujący dźwiękowy smutek.

Jaka jest ta płyta? Na pewno nietuzinkowa. Może nawet odpychająca po pierwszym przesłuchaniu. Wymagająca skupienia. Łącząca wiele, momentami jakby sprzecznych, stylów muzycznych od prostych, niemal balladowych („The Road”), przez synthpopowe piosenki nieomal w stylu Pet Shop Boys („All Hope’s Gone”), przez syntezatorową alternatywę („Ballad for the 21st Century”), wtrącane motywy eksperymentalno-postrockowe („A Rhizome Revolution”), surową melodię fortepianu połączoną z wokalem przypominającym nieco sposób śpiewania Tima Bownessa („Genesis”), aż do finałowego, mocno syntezatorowego, utworu w stylu dawnych produkcji wytwórni 4AD („Birds”).

Jaka jest ta płyta? Niedopowiedziana. Na obu albumach słuchacze otrzymują fragmenty osobistych historii, z których każda oferuje odmienne spojrzenie. Poruszany obszar tematyczny jest szeroki i obejmuje zbrodnie wojenne, nadmierną konsumpcję, przemoc polityczną, istnienie cyborgów, zabójcze roboty, zanieczyszczenia, kolonizację Marsa, miłość i osobistą odpowiedzialność. Ale to tylko obraz tego, co widać przysłowiowym „gołym okiem”. Czego brakuje? Jakiejkolwiek próby odpowiedzi na samopojawiające się pytania: jak z tego wybrnąć?, w jakim kierunku iść? Łatwo jest coś zobrazować, trudniej zinterpretować i wskazać kierunek zmian. Brakuje na przykład czegoś podobnego do znanego z historii muzyki wersu: „All we need is love”. A może oczekuję (jako słuchacz) zbyt wiele od tego wydawnictwa i jego twórców? Nawet wyczekiwany utwór tytułowy, „A Rhizome Revolution”, nie przynosi żadnej puenty, a jest jedynie przedstawieniem wizji kolonizacji Marsa. Jest obraz, szereg obrazów, ale brakuje jakiegoś jasnego punktu w oddali, który zwiastowałby, że się uda, że wszystko da się naprawić, zmienić i usprawnić.

I wróćmy, na koniec, do recenzji Artura Chachlowskiego – „(…) I jeszcze słowo o okładce płyty. Ten chaotyczny kolaż, jak i cała wizualna oprawa nowego albumu grupy Yobrepus, zostały zaprojektowane przez Teda Parsonsa, którego znamy jako perkusistę zespołów Swans i Prong”.

Okładka „A Rhizome Revolution Part 2” utrzymana jest w tej samej konwencji. Ciemno-szary kolaż z centralnie umieszczonym zarysem ludzkiej głowy z zaznaczonymi nerwami i (chyba) żyłami. Może to jakieś obrazkowe przesłanie?... Człowiek i jego mózg. Przecież do czegoś jest potrzebny, skoro już go mamy…

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok