Morse, Neal - Late Bloomer

Rysiek Puciato

O tej płycie jej autor powiedział tak: „(…) „Pomiędzy wszystkimi innymi projektami, nad którymi pracowałem, pisanie piosenek było częścią mojego życia praktycznie każdego dnia. (…) To nieprzewidywalny proces… czasami inspiruje mnie po prostu to, co widzę, moja rodzina lub wiadomości…A czasami po prostu, ot tak, pojawiają się melodie i teksty!”. Takie słowa mógłby wypowiedzieć właściwie każdy. Może zamiast słowa ‘piosenka’ padłyby tu inne, jak np. wiersz, analiza, projekt. Przecież każdemu może przytrafić się takie samopojawiające się ‘stworzenie czegoś ważnego’, czy ‘napisanie wspaniałego poematu’. Czasami pomysły ‘same’ przychodzą do głowy. Zjawiają się. Nie jest moim zadaniem roztrzygać tutaj czy jest to jakiś ‘boży dar’, ‘siódmy zmysł’ czy jeszcze co innego. Najważniejsze jest, że są tacy twórcy, którzy ciągle zaskakują swoją muzyczną aktywnością, dostarczając słuchaczom nowych przeżyć i wrażeń. A autor płyty „Late Bloomer” bez trzech zdań do nich należy.

Osobista historia Neala Morse’a – bo o niego tutaj chodzi - jest dobrze znana członkom społeczności rocka progresywnego. Ponad 20 lat temu nagle, z osobistych powodów religijnych, porzucił zespół Spock’s Beard. Zespół, który (moim zdaniem) stanowi przysłowiowy kamień milowy w rozwoju współczesnego rocka progresywnego. W roku 2002 nagrał z nim chyba najważniejszy album w historii grupy – „Snow”. Równolegle w ramach supergrupy Transatlantic wydał dwie świetne płyty studyjne i dwie live („SMPTe”, „Bridge Across Forever” oraz „Live In America” i „Live In Europe”) i… porzucił oba te muzyczne projekty. Porzucił, by zająć się działalnością solową, by zacząć wszystko od nowa zarówno w sensie muzycznym, emocjonalnym, jak i duchowym. Na pierwszy efekt tej przemiany nie trzeba było długo czekać. W 2003 roku ukazał się album pt. „Testimony”. To dwupłytowe (a w wersji de luxe trzypłytowe) wydawnictwo to jakby trwający ponad dwie godziny jeden, długi utwór, który pokazuje nowe oblicze artysty. Zawarte na nim poszczególne kompozycje różniły się stylami: od pełnego chóru gospel po hard rock; od orkiestry symfonicznej po współczesny pop. Album, zręcznie utkany jak muzyczny gobelin, zabiera słuchacza w fascynującą podróż, tak wyjątkową jak człowiek, który za nim stoi. A później do rąk słuchaczy trafiły następne produkcje Morse’a – „One” (2004), „? (Question Mark)” (2005) i kolejne. W roku 2009 dokonała się reaktywacja grupy Transatlantic wraz z wydaniem albumu „The Whirlwind”, w 2012r. Morse wraz z Mike’m Portnoyem (Dream Theater) powołali do życia zespoły The Neal Morse Band oraz Flying Colors (wraz ze Steve’em Morse’em). I pewnie jeszcze wiele miejsca zajęłoby opisywanie kolejnych projektów z udziałem naszego bohaera, jakie powstały w ciągu ostatnich lat. Ale tutaj proszę byście Państwo zwrócili baczniejszą uwagę na pewną grupę wydawnictw, które rozpoczyna płyta pt. „God Wont’t Give Up” (Bóg się nie poddaje) z 2005 roku.

Ta płyta zainicjowała chrześcijańską, niemal akustyczną, gitarowo-wokalną stronę twórczości Neala Morse’a. Nie ma w niej symfonicznych organów, gitarowych popisów i aranżacyjnych popisów. Jest wykonawca i są jego utwory. Dodajmy do tego kolejne płyty z tej „serii”: „Songs From The Highway” (2007), „Songs From November” (2014), „To God To Be Glory” (2016) i „Life & Times” (2018) oraz kolekcję płyt pod wspólna nazwą „Worship Sessions” (części od 1 do 5). To muzyczne świadectwa wiary w wydaniu Morse’a. Ich cechą wspólną jest muzyczna i wykonawcza prostota, aranżacyjny minimalizm i skupienie na treści zamiast na aranżacyjnym urozmaiceniu. Przekaz, treść i słowo odgrywają tu wiodącą rolę. Reszta jest podporządkowana przekazywanym prawdom i przemyśleniom. Oczywiście każda kolejna płyta jest inna. Na pierwszych Morse był solistą w każdym sensie tego słowa. Na późniejszych zapraszał do składu innych muzyków, tworząc swoistego rodzaju zespoły. Część z tych płyt to wydawnictwa, które można by zaliczyć do tzw. muzyki chrześcijańskiej, część to raczej płyty w duchu Dylana, a część przypomina nieco dokonania Springsteena.

W tym roku do tego zbioru dołączyła kolejna solowa produkcja Neala Morse’a pt. „Late Bloomer”.

Zacznijmy od terminu „bloomer”. Kim jest bloomer? To człowiek akceptujący cały bezsens życia i podchodzący do niego z optymizmem. Bloomer szuka sensu, znaczenia. Tym sensem może być wszystko – natura, sztuka, podróże oraz wszelkie inne formy dobra i piękna, które oferuje świat i życie. Jeśli każda życiowa droga niechybnie zmierza do unicestwienia, do jakiegoś końca, to niech chociaż będzie przyjemną przejażdżką. Stąd bloomerzy zarażają innych swoją dobrą energią i chęcią do działania, angażują się w różne inicjatywy i wszelkie przejawy aktywizmu społecznego. Czy Morse jest bloomerem? Tak. Można nawet dookreślić to jego bloomerstwo. Morse jest religijnym neofitą, który zaprasza wszystkich do ‘odkrycia wiary’, do ‘odkrycia Boga’.

„Piosenki (zawarte na płycie – przyp. R.P.) reprezentują całą gamę stylów” – wyjaśnia Morse - „(…) Od bluesowego, uduchowionego klimatu „Already There” po autobiograficzne narracje wplecione w utwory takie jak „Late Bloomer” i „Chloe’s Song” – każda kompozycja daje wgląd w moją osobistą podróż”. Podróż, na którą autor patrzy i którą opisuje z rodzinnego punktu widzenia. Narracyjnie obracamy się w kręgu rodziny, znajomych miejsc, przeżyć bardzo osobistych skupionych na poznawaniu samego siebie, na kreowaniu swojego codziennego nowego, lepszego ja.

„Already There” – pierwsza kompozycja na płycie buduje jej nastrój. To…, no właśnie, ballada, piosenka gospel. Na pewno jest to bardzo optymistyczna kompozycja o poszukiwaniu własnej, czasami zupełnie nowej, drogi życia: „(…) Somebody told me I should move on / ‘I need a change’ that’s what they said / A change is gonna do you good”. Utwór rozpoczyna proste elektryczne pianino i głos, by po takim ‘surowym’ początku do samotnego wokalisty dołączył prawdziwy gospelowski chór. Wiele utworów na tej płycie skonstruowana jest w taki właśnie sposób.

Nie można o Nealu Morsie powiedzieć jednego: że nie ma muzycznego wyczucia i smaku. Niejednokrotnie pokazał, że umie komponować ładne, wręcz przebojowe piosenki. Na płycie „Late Bloomer” przebojem jest piosenka tytułowa. To opowieść, a właściwie odśpiewany życiorys autora, ale dodatek pojedynczych, pląsających dźwięków klawiszy oraz przecudne połączenie muzyki z głosem chóru sprawia, że można z powodzeniem zapętlić tę piosenkę i słuchać jej niemal w nieskończoność. Od strony tekstowej to jednak pewien rozrachunek z życiem. Relacja z faktów, które doprowadziły do zmiany nastawienia do świata i jego spraw.

Obie powyżej opisane kompozycje plus trzecia w kolejności - „To Love You And Be Alive” -opowiadająca o prostej radości z bycia z kimś charakteryzują się aranżacyjną elektrycznością. To rockowo-gospelowe, energetyczne utwory na klawisze, gitary, chór i perkusję. Wszystkie niosą ze sobą kołyszący ładunek pozytywnej energii, choć rozprawiają o rzeczach trudnych i bardzo osobistych.

„I'm Gonna Miss You When You Go” przynosi zmianę. To opowieść o stracie kogoś bliskiego, która snuje się niemal marszowym tempem i oszczędną aranżacją. Nie jest to opowieść smutna czy łzawa. To pieśń o pogodzeniu się ze stratą, o pamięci, która zawsze będzie towarzyszyć wspomnieniom: „(…) I’m happy you’ve found your peace / And your heart is moving on / I hope you find your true destiny / ButI’m sure going to miss you”. Proszę się nie obawiać tej pieśni w kontekście religijnym. To radosna opowieść o kimś, kto dobrze przeżył swoje życie.

„(…) It’s been a long time comin’ / It’s gonna be a long time gone / You know it was a long time comin’ / To find where I belong” – znalezienie swojego miejsca jest motywem przewodnim utworu pt. „Long Time Comin'”. „Dużo czasu zabrało mi znalezienie miejsca, do którego przynależę” – takie przesłanie wynika z tej piosenki. To kolejna opowieść o losach życia, o poszukiwaniu siebie i swojego miejsca na Ziemi.

I tu ponownie muszę napisać, że muzyczny sposób przekazywania tych, jakże ważnych, treści wcale nie jest smutny czy dołujący. Wszystkie te utwory są aranżacyjnie radosne, żywe i kołyszące.

Pewnym wyjątkiem jest piosenka „Chloe's Song”. To radosne, rodzinne opowiadanie o najbardziej radosnej dziewczynce, jaką zna jej autor. Nie jestem zbytnim fanem tego typu utworów opartych na wodewilowo-kabaretowych aranżacjach, ale… tutaj (nie wiem czy w sposób świadomy czy nieświadomy) można doszukać się może nieco ironicznego, może nieco pastiszowego nawiązania do ‘bombastycznych’ aranżacji grupy Queen czy melodyjnej prostoty spod znaku The Beatles. Bo i wokalnie, i instrumentalnie to powiązanie jest dostrzegalne.

Fortepian, głos, wokaliza i skrzypce: tak wygląda skład instrumentalny piosenki „Canice Cathedral”. To opowiadanie o uczuciach pojawiających się u Neala podczas odwiedzin w drugiej co do wielkości katedrze Irlandii – Saint Canice w Kilkenny wybudowanej w XIII wieku. Płynący z utworu spokój jest przerywany krótkimi żeńskimi (Amy Pippin i Julie Harrison) wstawkami wokalnymi, które stanowią kontrapunkt do spokojnej linii wokalnej Morse’a. A skrzypce dodają całości nieco folkowo-countrowego charakteru.

„One Child Born In Heaven” – to kolejna pieśń o meandrach ludzkiego życia. Jej przesłanie wplecione w religijną wizję przyszłości człowieka wydaje się mówić, że cokolwiek by się nie działo zawsze jest szansa na szczęśliwy koniec. Muzycznie otrzymujemy piękna balladę na gitarę, głos i… frapującą perkusję, która nabija rytm akcentując wyśpiewywane słowa.

Sekcja smyczkowa, lekka orkiestracja i popowy charakter sprawiają, że utwór „I Can't Find The Words” poświęcony małżeństwu można śmiało uznać za… romantyczną piosenkę. Całość stanowi piękną demonstrację faktu, że muzyka przekazuje osobiste wiadomości lepiej niż cokolwiek innego. Bo czyż nie brzmią romantycznie takie słowa: „(…) ’Cause I can’t find the words / They’re here in my heart / But they can’t really say / No, I can’t find the words / I love you so much / No song can convey”.

Ostatni utwór to powrót do gospelowo-rockowej stylistyki znanej z pierwszych czterech kompozycji. „You Can Have It All” jest hymnem mówiącym o tym, że człowiek jest zdolny do osiągnięcia wszystkiego. No, może osłabmy ten optymizm dodając: do prawie wszystkiego. To bardzo żywa i optymistyczna czterominutowa piosenka, która w radosny sposób kończy to kolejne bardzo osobiste dzieło Morse’a.

„Late Bloomer” to album, nad którym Neal Morse zaczął pracować pod koniec 2023 roku. Zadebiutował kilkoma z tych piosenek na londyńskim Morsefest na początku tego roku, a ich pozytywny odbiór zachęcił go do nagrania całego albumu. Jest to zatem naprawdę dzieło miłości w stosunku do jego fanów, rodziny i wiary. Album jest celowo zróżnicowany - od bluesa i soulu po funk i rock, ale zawsze w każdym utworze oferuje wgląd w osobistą muzyczną podróż Morse'a.

Początkowo album był udostępniony wyłącznie za pośrednictwem serwisów streamingowych, lecz obecnie można już dostać jego wersję CD. I co ciekawe, za pomocą mediów społecznościowych Morse zachęca i zaprasza fanów do bezpośredniego kontaktu, kierując do nich prośbę: „(…) Daj mi znać, co myślisz i które piosenki wyróżniają się dla Ciebie”. Może więc warto skorzystać z okazji na feedback, jeżeli tylko znajdą Państwo chwilę na zapoznanie się z tą bardzo osobistą i, mimo całego ciężaru treściowego, pogodną płytą?

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok