Równo rok temu lider grupy Spock’s Beard oświadczył, że usłyszał głos od Boga, który nakazał mu odejście od świata muzycznego show biznesu, by bez reszty poświęcić się życiu duchowemu. Abstrahując od samych przesłanek, które nakazywały Nealowi podjąć taką decyzję (wszak czyjeś życie duchowe i religia to sprawy tak bardzo osobiste i indywidualne, których nie powinno się komentować, a już na pewno nie sposób z nimi polemizować), to efekt wydawał się wręcz dramatyczny: w jednej chwili przestawały przecież istnieć formacje Spock’s Beard i Transatlantic (inna grupa, w której tak udanie udzielał się Morse), a świat progresywnego rocka tracił jednego z najznakomitszych i najbardziej utalentowanych twórców. Jednak życie pokazało, że nie wszystko obiera obrót najgorszy z możliwych. Otóż, najpierw zespół Spock’s Beard zreformował się i już bez udziału Morse’a wydał całkiem udany album „Feel Euphoria” (pisaliśmy o nim w poprzednim numerze MH), a teraz zupełnie niespodziewanie światło dzienne ujrzała solowa płyta Neala Morse’a pt.„Testimony”. I w dodatku, co to jest za płyta!!! Imponująca pod każdym względem. Zacznijmy od rozmiarów. To album podwójny, a w limitowanej wersji nawet potrójny, zawierający blisko 140 minut nieprawdopodobnie pięknej muzyki. Ogromne wrażenie robi też oprawa graficzna z chwytającą za serce okładką i serią wzruszających fotografii dzieci Neala. No i wreszcie sama muzyka: wspaniała, cudowna, gdy trzeba liryczna, kiedy indziej pompatyczna i drapieżna. Czasami zagrana z symfonicznym rozmachem, czasami bezbronnie liryczna. Progresywnie piękna pod każdym z możliwych względów. Nie wiem czy kiedykolwiek na jakiejś innej płycie znalazłem tyle fantastycznych melodii i tak łatwo zapadających w pamięć utworów. To wszystko sprawia, że płytę „Testimony” należy uznać za album ponadczasowy. A przy okazji bardzo osobisty. Bo pod pozornie sztywnym gorsetem koncept albumu kryje się na nim niezwykle wzruszająca i chwilami poruszająca aż do bólu historia o życiu. I to nie życiu jakiegoś wyimaginowanego bohatera, tylko o osobistych przeżyciach samego Morse’a. Opowieść o jego zmaganiach z niełatwymi doświadczeniami niedocenianego muzyka w Los Angeles, o rozterkach prowadzących do przenosin do Nashville, o poznaniu przyszłej żony, o założeniu zespołu, który systematycznie zdobywa coraz większą popularność, o poznawaniu samego siebie i stawaniu się coraz szczęśliwszym. I wreszcie, a może przede wszystkim o otwieraniu się na głos Boga, na jego naukę i wsparcie. „Testimony” zgodnie ze swoim tytułem pełni rolę muzycznego wyznania, autobiografii, a może nawet i pewnego katharsis tego artysty. To bardzo osobisty album, kto wie być może nawet na granicy duchowego obnażenia? Ale przy słuchaniu tej muzyki, niezależnie od wyznawanego światopoglądu, w niczym to nie przeszkadza i nie drażni ani na jotę. Moim zdaniem to jedna z najwspanialszych, najważniejszych i najodważniejszych płyt, jakie kiedykolwiek zostały nagrane. Zawiera tyle życiowej prawdy, szczerości i mądrości, że gdy tylko się jej słucha, od razu staje się lepszym człowiekiem. I zostawiając nawet na boku tą całą duchową sferę tego wydawnictwa pozostaje muzyka. Majestatyczna, głęboko przemyślana, dostojna, genialnie podana. Muzyka, która od pierwszej do ostatniej minuty swym bezgranicznym pięknem głęboko wciska w fotel. No cóż, nie od dziś wiadomo, że Neal Morse to artysta wybitny. Świadczy o tym cały jego dotychczasowy dorobek, a także grono współpracujących z nim muzyków. Mike Portnoy (Dream Theater) i Kerry Livgren (Kansas) to tylko dwa nazwiska spośród licznego grona przyjaciół, którzy pomogli mu stworzyć to dzieło. Dzieło, które jeśli nie przejdzie do najznakomitszych annałów muzyki rockowej, to będzie to smutny dowód na to, że nasz świat jest ślepy, głuchy i niesprawiedliwy.
Morse, Neal - Testimony
, Artur Chachlowski