Ten opis płyty Neala Morse’a muszę zacząć od swoistej spowiedzi. Jest mi bardzo ciężko utrzymać jakikolwiek dystans w stosunku do jego twórczości we wszelkich jej odcieniach i stylach. Dzieje się tak ponieważ z twórczością tego artysty jestem związany już od lat 90. Jest to dla mnie swoisty narkotyk, od którego nie chcę się uniezależnić. Jest nawet gorzej, z każdym wydawnictwem pogrążam się coraz bardziej w odmętach nałogu. Jest moim ulubionym kompozytorem i jest tak integralną częścią mojej muzycznej tkanki, że wzruszam się zawsze, gdy wydaje jakąkolwiek płytę czy to tzw. progresywną, czy też bardziej osobistą, stonowaną, wręcz akustyczną. Nawet, gdy wydaje mi się, że coś się jakby nie zgrało, jakby było nie takie, to przymykam oczy i pozwalam sobie na ‘płynięcie w poprzek dźwięków’. W zasadzie jest tylko jedna płyta, która chyba już się mocno zakurzyła na którejś z półek – „Sola Gratia” z 2020 roku, lecz co jakiś czas mówię sobie, że nadszedł ten czas, by wysłuchać jej bardziej uważnie.
Mam, nie będę ukrywać, nieco ‘kłopotów’ z tą osobistą, solową twórczością artysty. Dotyczą one głównie niesionych treści, przesłania. Rozumiem przyczyny, jakie towarzyszą autorowi, rozumiem sytuację, w której powstały/powstawały poszczególne wydawnictwa, ale nie zawsze zgadzam się z tezami, które Morse stawia w tej części swojej muzyczno-życiowej opowieści. A i chyba zmianie (w stronę bardziej łagodną) ulegają też poglądy samego Morse’a, co na przykłąd słychać na ostatniej z takich płyt – „Late Bloomer”. Morse odchodzi od stwierdzeń ‘religijnego wojownika’ i wydaje się zmierzać ku sferze samodoskonalenia, samouświadamiania sobie swojego miejsca w świecie, w rodzinie, w szeroko rozumianej kulturze i po prostu wśród ludzi. I chyba dostrzega konieczność większej tolerancji. Niemniej jednak, mimo tych „ludzko-muzycznych mankamentów” uważam , że Neal Morse jest jednym z najważniejszych twórców muzyki progresywnej i zawsze z odrobiną niepewności czekam na jego kolejne dzieła.
Już przed powstaniem płyta „No Hill For A Climber” została nazwana „inną”. Stało się tak dlatego, że poza solowymi płytami Morse’a sygnowanymi jego imieniem i nazwiskiem, które nie były wydawnictwami ukazującymi się pod szyldem jakiegoś zespołu (np. The Neal Morse Band, Flying Colors) jest ona pierwszym wydawnictwem opublikowanym pod nazwą zespołową bez Mike'a Portnoya i innych członków The Neal Morse Band. I od razu zrodziły się pytania, które często pojawiają się przy takich okazjach: czy perkusja będzie równie dobra?, czy ta formacja nie będzie jakimś konkurentem dla TNMB? i, oczywiście, to najważniejsze z pytań: kim są muzycy towarzyszący Nealowi na nowym albumie? A odpowiedź na to ostatnie pytanie jest bardzo prosta: to znajomi z sąsiedztwa. Znani ze wspólnego muzykowania podczas świąt i innych podobnych uroczystości. Jak mówi Morse: „(…) Moja żona zasugerowała, że powinienem pomyśleć o zrobieniu czegoś razem z niesamowicie utalentowanymi młodymi chłopakami, których mamy tutaj lokalnie – jak Chris Riley (bas), Andre Madatian (gitara) i Philip Martin (perkusja). Wiedziałem, jak dobrzy są grając z nimi na naszych koncertach bożonarodzeniowych i innych podobnych uroczystościach”. Dołączył do tych znajomków także wokalista - Johnny Bisaha i to jest podstawowy skład muzyczny, z jakim mamy do czynienia na nowym krążku. Jak toczyła się współpraca „starego muzycznego wyjadacza” i „chłopaków z okolicy”? „(…) „Ci goście wiele wnieśli (…). Praca z nowymi i młodszymi ludźmi daje pewną świeżość. Jest kilka muzycznych pomysłów, które nigdy nie przyszłyby mi do głowy: jest tu mnóstwo nowych rzeczy” – odpowiada sam Morse. Ciekawa historia wiąże się z obecnością w zespole drugiego (obok samego Morse’a) wokalisty – Johnny’ego Bisaha: „(…) Komponując „No Hill For A Climber”, zauważyłem, że będzie tam dużo wokali w wyższej tonacji, więc skontaktowałem się z Johnnym, który przyszedł i posłuchał muzyki. Spodobała mu się i zaczął śpiewać. I od razu pomyślałem: „O rany, to jest ten facet!” – wspomina Morse. Bo trzeba zaznaczyć, że „nowością” tego albumu jest to, że Morse oddaje wiele partii wokalnych (zwłaszcza tych w wyższych tonacjach) właśnie wspomnianemu Johnny’emu Bisaha i Chrisowi Rile.
Czy jest jeszcze coś nowego w stosunku do poprzednich wydawnictw sygnowanych przez Morse’a? On sam tak ocenia cały album: „(…) Gdybym miał porównać jego strukturę do albumów, które zrobiłem w przeszłości, to czymś podobnym byłby album „Bridge Across Forever” Transatlantica lub „V” Spock’s Beard; to nie jest tak, że ten album brzmi jak tamte, jest po prostu do nich strukturalnie podobny. Zawiera wokale, style gry i krajobrazy dźwiękowe, których wiele osób nigdy wcześniej nie słyszało. Każdy, z kim pracujesz, trochę cię zmienia, więc nawet ja brzmię trochę inaczej w tym przypadku, to mam nadzieję, że każdemu się to spodoba”. Jak to rozumieć? Wydaje mi się, że ten nowy album jest spokojniejszy (z wyjątkiem jednego utworu), bardziej muzycznie zbalansowany i zwarty. Zawiera trzy krótkie kompozycje i dwie ponad dwudziestominutowe suity.
Płytę otwiera i zamyka suita. Ale zacznijmy od „środka”, od tych „krótkich” kompozycji. „Thief”, „All the Rage” i „Ever Interceding” – to, w porównaniu do utworów początkowego i końcowego, „miniaturki”, niemal „muzyczne wprawki”. Lecz mimo to, że trwają trochę ponad pięć minut każdy, to reprezentują oddzielną stylizację muzyczną.
„Thief” to rockowy majstersztyk, zupełnie inny na tle dotychczasowej twórczości Morse’a. Właściwie wyjątkowy pod każdym względem. Jest rockowy we współczesnym tego słowa znaczeniu, korzysta z elektronicznej koloratury, a aranżacyjnie może stanąć w szranki z najbardziej współczesnym kompozycjami lekko synthowymi (lecz nie popowymi), a jednocześnie nawiązuje do… King Crimson. Zresztą odniesienia do tego zespołu nie dotyczą tylko tego utworu. „(…) (Ten utwór – przyp. R.P.) jest tak różny od pozostałych… Jestem naprawdę zadowolony ze sposobu, w jaki powstał. To całkiem szalone. W środku jest nawet naprawdę fajny fragment instrumentalny w stylu King Crimson, który Chris Riley wymyślił kilka lat temu w Radiant School” – wspomina Morse dodając, że jest to jego ulubiony utwór na płycie. Utwór opowiada o złodziejstwie, ale nie tylko tym ‘prostym’ jak ukradzenie portfela czy karty kredytowej. Mówi o zagarnięciu duszy, osobowości, tożsamości. Ciekawi mnie czy zgodzą się Państwo z tezą, że utwór ten brzmi nieco queenowsko?...
Moim ulubionym natomiast jest „All the Rage”. Morse tak opowiada o jego powstaniu: „(…) „All the Rage” to drugi utwór, który nagrałem z chłopakami. Napisałem go z myślą o nich i nagraliśmy go dość szybko. Chcieliśmy uzyskać wrażenie występu live, więc zagraliśmy go niemal na żywo, co stało się dla mnie pewnym wyzwaniem podczas solo na fortepianie! Jestem bardzo zadowolony z tego jak wyszła ta piosenka i naprawdę czuję, że można w niej usłyszeć energię całego zespołu!”. I dlatego to mój ulubiony utwór. Proszę zobaczyć wideoklip do tej piosenki – energia, radość i muzyczna moc!
Czy jeżeli napiszę, że „Ever Interceding” to także mój ulubiony utwór z tej płyty, to nie będzie to zbytnią przesadą? Pewnie tajemnicą pozostanie odpowiedź na pytanie czy ten utwór został napisany specjalnie na tę płytę, czy też może leżał sobie gdzieś tam zamknięty i oczekiwał na ‘swój czas’. Akustyczna gitara na początku i czysty głos Johnny’iego Bisahy przechodzący w płynącą wolno opowieść o upływie czasu, zagubieniu, o spoglądaniu w przeszłość i szukaniu w niej odpowiedzi na pytania teraźniejszości. Ten utwór to połączenie prostego brzmienia instrumentów z niemal anielskim głosem wokalisty. Co ciekawe, całość jest napisana w tonacji D-dur…Wysoko. To tonacja nie dla głosu Morse’a. Zbyt wysoka. On sam przyznaje: „(…) kiedy to pisałem, wiedziałem, że nie będę umieć tego zaśpiewać! (…) Ale nie chciałem zmieniać tonacji i dostosowywać jej dla mnie; nie wydawało mi się to właściwe”. Jakie było wyjście z tej sytuacji? Znaleźć wokalistę. „(…) Zacząłem więc wykonywać dużo telefonów, a wspólny znajomy powiedział: ‘Mam takiego faceta, to Johnny Bisaha. Będzie niesamowity’. To jest niewiarygodne, myślę, że spotkaliśmy się pod koniec kwietnia. Przyjechał, jak sądzę, w pierwszym tygodniu maja i w dwa dni nagrał wszystkie partie wokalne na płycie”. Czy porównanie tego utworu do „We All Need Some Light” nie jest zbyt odważne? Moim zdaniem nie jest.
Zanim przejdę do dwóch najbardziej epickich utworów na płycie rozszyfrujmy jej tytuł, a w zasadzie zacytujmy wypowiedź samego Morse’a: „(…) Cóż, to nie jest album koncepcyjny, więc nie opowiada żadnej historii; to nie jest tak jak na „Close To The Edge”.(…) [Skąd wyrażenie – przyp. R.P.] „No Hill For A Climber”? – czytałem książkę „Demon Copperhead” [autorstwa Barbary Kingsolver – przyp. R.P.], było to w lutym. Lecieliśmy do mojej córki i jej męża do Kolorado. Nagle stwierdziłem: ‘Co za określenie!’. Nie wiem, czy kiedykolwiek tak masz, że czytasz i wyskakuje ci jakieś zdanie. ‘To fajne powiedzenie! Nigdy tego nie słyszałem’. Więc po prostu siedziałem w samolocie i zacząłem tę frazę sobie śpiewać. Wstałam i zacząłem chodzić tam i z powrotem, bo nie chciałam obudzić osoby siedzącej obok mnie. Chodzę więc tam i z powrotem, śpiewając do telefonu, mając nadzieję, że nie będzie zbytniego hałasu. Spora część szkicu refrenu pojawiła się w samolocie. A potem usiadłem i znów zacząłem czytać książkę. I chwilę później zacząłem słyszeć kolejne słowa. Więc wstaję i znowu chodzę po pokładzie samolotu! Podczas tego jednego lotu wstawałem kilka razy. W końcu żona mi powiedziała, bo siedziała z dzieckiem gdzie indziej: ‘Człowieku, co z tobą? Co się dzieje? Czy zwariowałeś?’. Odpowiedziałem: ‘Nie wiem; Bóg daje mi mnóstwo myśli do przetrawienia – chcę mieć pewność, że tego nie stracę!’ (…)”.
„No Hill For A Climber” – w dosłownym tłumaczeniu nie znaczy nic – „nie ma góry dla wspinacza, alpinisty…”. Ale może gdyby pokusić się o nieco metaforyczne rozumienie tych słów jako: „nie ma góry niemożliwej do zdobycia dla człowieka…”, „nie ma nic niemożliwego do osiągnięcia” - to może ten kierunek interpretacyjny będzie bardziej prawidłowym, zwłaszcza w odniesieniu do ostatniej suity z tego wydawnictwa.
Ale zacznijmy od tej pierwszej – „Eternity In Your Eyes”. To dwadzieścia minut wspaniałej muzycznej wędrówki drogami bardzo melodyjnych aranżacji. Ta suita to powrót do najlepszych tradycji spod znaku grupy Spock’s Beard. To wspaniały przykład melodyjnego rocka symfonicznego. Składa się z siedmiu części: - I : Prelude to Eternity (Instrumental), II : I See the Sun, lll: Northern Lights, IV : Echoes of Forever (Instrumental), V : The Dream's Still Alive, Vl : Hammer and Nail i VIl : Daylight. Każdy słuchacz tego typu muzyki jest przyzwyczajony do tego, że początkowe części takich utworów to często kompozycje instrumentalne stanowiące muzyczną uwerturę, wstęp przygotowujący do tego, co nastąpi za moment. Tutaj jednak mamy do czynienia z nowością kompozycyjną. Część czwarta suity, „Echoes of Forever”, to także część instrumentalna. Tym razem jednak jej zadaniem jest połączenie części o różnych tempach. Ale proszę się nie bać, w niczym nie zmienia to melodyjności utworu. Jest to, co ma być. Są majestatyczne, płynne i wręcz symfoniczne elementy. Przez dwadzieścia minut znajdujemy wszystko - od uwertur po wspaniałe pejzaże dźwiękowe, od brzmień orkiestrowych po bluesowe gitary. I można by powiedzieć: ‘przecież to już wszystko było na płytach Spock’s Beard, na płytach Transatlantica…’. Lecz cechą odróżniającą tę suitę od innych jest fakt, że bardzo odczuwalne jest wrażenie, że jest to kompozycja zbiorowa. Morse nie jest jedynym wokalistą, całość jest zbalansowana, cichsza, spokojniejsza. Nie ma aż tak wielu zmian metrum i, co chyba jest najważniejsze, w bardzo umiejętny sposób zastosowano śpiew chóralny. Poszczególne części suity zostały niejako przydzielone poszczególnym wokalistom i nie jest to podział, którego zadaniem jest kontrapunktowanie poprzedniego. Raczej mamy tu wokalną współpracę, zwłaszcza, że tonacyjnie głosy poszczególnych wokalistów się różnią. Ta suita to także dowód na to, że Morse potrafi dostarczyć, niezależnie od jakości muzyków towarzyszących (nie ubliżając im samym) ‘produkt’ najwyższej jakości. No bo proszę przysłuchać się uważniej np. fragmentowi gitarowego sola rozpoczynającego się w dziesiątej minucie. I właśnie te gitarowe solówki, to kolejny, nowy element w twórczości Morse’a.
Ostatnia i zarazem tytułowa kompozycja to suita „No Hill for a Climber”. Tym razem to dwadzieścia osiem minut muzyki podzielonej na sześć części: I. The Mountain and the Valley, II. A Hill So High, III. Burn It Down, IV. Love Is All, V. The Resonance, VI. The Mountaintop Beyond the Sky. Nieco inaczej niż w dotychczasowych kompozycjach rozpoczyna się ta część muzycznej podróży w… góry. Od szumu wiatru i nieco egzotycznie brzmiącej gitary. Ale już w drugiej minucie jej trwania powracamy do znanego Morse’owskiego sposobu aranżacyjnego – mocnych klawiszy i improwizacyjnego, zwariowanego muzycznego balansowania. Nie jest to nieuporządkowana wariacja, ale mocne wprowadzenie do następującego po niej melodycznego motywu przewodniego. Wspominałem już, że na tej płycie Morse oddaje nieco przysłowiową pałeczkę gitarom. Długie i melodyjne sola gitarowe, także i w tym utworze, stanowią cechę wyróżniającą. I jeżeli będą potrzebować Państwo kolejnego dowodu na to, że to wydawnictwo jest dziełem zbiorowym, to proszę posłuchać dwugłosu wokalnego, jaki co rusz przewija się w trakcie tej suity. Prowadzący głos Morse’a jest ‘przetykany’, ‘dopowiadany’ przez tonacyjnie wyższą linię wokalną Bisahy. I wielokrotnie to Bisaha jest przewodnim wokalistą, a Morse ogranicza się do roli muzyka towarzyszącego. Mogę się mylić, ale proszę się przysłuchać deklamacji (tak, deklamacji!) w dziewiątej minucie utworu, której ponownie (jak na początku) towarzyszą egzotyczne dźwięki – to także nowość kompozycyjna zgrabnie wpleciona w strukturę suity. I wreszcie kolejnym novum jest podkreślenie linii basowej. Bas niczym maszerujący pod górę alpinista ‘ustawia’ pozostałe instrumenty.
I uwaga, proszę nie wyłączać odtwarzacza, gdy licznik stanie na dwudziestej szóstej minucie i czterdziestej piątej sekundzie. To nie koniec suity. Czterdzieści pięć sekund później usłyszą państwo ukryty dodatek – a jakże, jak najbardziej orkiestrowe ‘prawdziwe’ zakończenie utworu i całej płyty. A potem… A potem trzeba zacząć od początku
W jednym z opisów i uwag dotyczących tej płyty wyczytałem, że Morse to taki Pan Svengali, bohater powieści „Trilby” autorstwa George'a du Mauriera, który uwodzi i wykorzystuje Trilby, młodą pół-Irlandkę, i czyni z niej sławną piosenkarkę, że jest takim ‘pozytywnym manipulantem’, który bazując (bo nie pasuje mi tutaj określenie „wykorzystywać”) na pracy innych prowadzi ich (a przez to i siebie) do sukcesu. Nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy. Nie wykorzystuje, ale właśnie bazuje na ich umiejętnościach, wrażliwości muzycznej i chęci grania. To dodaje mu skrzydeł, uwzniośla i pozwala komponować porywające melodie. Żeby to zakończenie nie zabrzmiało tak łzawo i patetycznie muszę dodać, że płyta ta powstała także z powodu nadmiaru wolnego czasu. W jednym z wywiadów Morse powiedział: „(…) Patrzyłem na rok 2024 i nie wiedziałem, co będę robić poza albumem ‘Late Bloomer’. Napisałem na niego już wszystkie piosenki. A potem miałem Morsefest w Londynie i mieliśmy Cruise to the Edge z Flying Colors. Ale poza tym nie miałam nic innego zarezerwowanego na cały rok”. Więc w towarzystwie kolegów z sąsiedztwa nagrał „No Hill For A Climber”. I co więcej: „(…) To, co naprawdę mnie przyciągnęło, to fakt, że wszyscy są z najbliższej okolicy. Czytałem o The Beatles w dawnych czasach; wszyscy mieszkali w okolicach Londynu, niektórzy zaledwie dziesięć minut od studia. Tak więc, jeśli ktoś zainspirował się jakąś piosenką, mógł po prostu zadzwonić i spotkać się w studiu, póki ogień był, że tak powiem, gorący. Jest w tym coś naprawdę inspirującego dla kogoś, kto jest kreatywny. (…) Bardzo mi się to podobało; w ‘No Hill For A Climber’ jest dużo świeżości. Pomysły na niektóre z tych rzeczy wpadły mi do głowy tuż przed tym, jak zaczęliśmy nad nimi pracować. I właściwie sporo rzeczy napisałem w tym pokoju”. I cokolwiek by nie powiedzieć, jakkolwiek by to wszystko się odbyło, to dobrze, że płyta ujrzała światło dzienne, bo jest naprawdę dobra i warta kolejnych przesłuchań.
I już na sam koniec opinia „wielkiego nieobecnego”, Mike’a Portnoya: “Awesome album! I can safely say this will be a fave of the year for me!”. Chyba nie wymaga tłumaczenia, prawda?