Niektórzy twierdzą, że Neal Morse to muzyk, który wciąż nagrywa tą samą płytę. Trudno się z tym nie zgodzić słuchając najnowszego dzieła amerykańskiego artysty, lecz trzeba też wiedzieć, że z wielu powodów „Sola Gratia” jest albumem doprawdy wyjątkowym.
Przede wszystkim to album, który powstał w trakcie pandemii. Po raz pierwszy Morse nie pracował w studiu z towarzyszącymi mu muzykami. Jego stali współpracownicy Mike Portnoy (perkusja) i Randy George (gitara basowa) oraz występujący na tym krążku jako goście: Eric Gilette (gitara), Bill Hubauer (instrumenty klawiszowe) i Gideon Klein (instrumenty smyczkowe) nagrywali swoje partie we własnych domowych studiach.
Podobnie jak w przypadku wielu poprzednich albumów firmowanych jego imieniem i nazwiskiem (i w odróżnieniu od tych wydanych pod szyldem The Neal Morse Band), w tym wydanego niedawno „Jesus Chist The Exorcist”, liryczny koncept „Sola Gratia” skoncentrowany jest na tematyce religijnej. Tytuł, który po łacinie oznacza „Samą łaskę”, zdaje się nawiązywać do jednego z wcześniejszych albumów Morse’a „Sola Scriptura” (2007). O ile jednak tracklista płyty „Sola Scriptura” zawierała tylko trzy długie, epickie kompozycje, z których każda zawierała sześć sekcji, to „Sola Gratia” składa się z czternastu krótszych, powiązanych ze sobą utworów. Nowa płyta jest muzyczną wizją biblijnych opowieści dotyczących Pawła Apostoła. Morse kładzie szczególny nacisk na ukazanie jego przemiany z prześladowcy chrześcijan w gorliwego wyznawcę nauki Chrystusa. Nie ma żadnego zaskoczenia, że Morse’owi udało się przekuć tę biblijną historię w wielce intrygującą muzyczną opowieść o nawróceniu i duchowej przemianie. Większa część albumu śledzi przesycony pychą i niewiarą żywot Szawła i dopiero w finale albumu pokazany jest cud nawrócenia podczas jego podróży do Damaszku (utwór „The Light On The Road To Damascus”).
Jak już wspomniałem, ten trwający ponad godzinę album składa się z 14 muzycznych i płynnie powiązanych ze sobą tematów, podzielonych umownie na dwie części, które rozdzielone są instrumentalnym interludium pt. „Sola Intermezzo”. Wszystko rozpoczyna się od krótkiego akustycznego preludium („Preface”), które po kilkudziesięciu sekundach ustępuje miejsca potężnej uwerturze („Overture”), w trakcie której Morse i spółka upakowali jeden po drugim szereg muzycznych tematów, które rozwiną się potem w dalszej części albumu. Z uwertury wyłania się singlowy utwór „In The Name Of The Lord”. To mocny rockowy kawałek, który posiada ostry gitarowy wstęp i wpadający w ucho chóralny refren. Kolejne utwory, takie jak rozdzielone instrumentalną miniaturką „March Of The Pharisees” tematy „Ballyhoo (The Chosen Ones)” i „Building A Wall”, przypominają swoim klimatem piosenki z wcześniejszych płyt tego artysty. Dlatego przyjmując za słuszny argument o permanentnym podobieństwie muzyki Morse’a bronię jednak naszego bohatera, bo szczególnie to drugie nagranie jest naprawdę niezłe, chwytliwe i potrafi na długo zapaść w pamięć (a w dodatku Neal Morse gra w nim na perkusji!).
Ostatnie siedem utworów na tym albumie to dłuższe i pod względem muzycznym znacznie mocniejsze tematy w porównaniu do początkowych fragmentów płyty. Ballada „Overflow” jest jednym z najlepszych punktów programu albumu, równie dobrze prezentuje się „Never Change” - to nastrojowy, ośmiominutowy utwór utrzymany w klimacie Pink Floyd. Niesamowicie mocny jest utwór „Seemingly Sincere” – pełen elektronicznych loopów (to jeden z elementów, który powoduje, że będę bronić tezy, iż „Sola Gratia” to w dyskografii Neala Morse’a album inny niż poprzednie), ale też zawierający charakterystyczne syntezatorowe solo, przygotowujące miejsce pod mocne wejście perkusji Portnoya oraz spuentowane potężnym powracającym refrenem w finale. No i jest też monumentalny, jak to zwykle u Morse’a bywa, grand finale wypełniony chórem, patosem i lawiną patetycznych dźwięków – to trwająca blisko trzynaście minut wiązanka dwóch połączonych ze sobą ostatnich utworów na płycie - „The Glory Of The Lord” (jeżeli ktoś pamięta, to tak samo zatytułowany był jeden z utworów na Morse’owej płycie „?” (2005)) oraz „Now I Can See / The Great Commission”, które sprowadzają muzyczne niebo na Ziemię, a wraz z długim, dopracowanym pod każdym względem gitarowym solo (wykonuje je Eric Gilette), unoszą to wszystko co na Ziemi w szeroko rozpostarte progrockowe niebiosa. Album kończy się minutą najczulej brzmiącej solowej partii Morse'a na fortepianie. To bardzo przejmujące i niezwykle sugestywne zamknięcie płyty „Sola Gratia”.
Była już „Sola Scriptura”, jest „Sola Gratia”, niedługo pewnie będzie „Sola Fide”… Neal Morse z podziwu godną konsekwencją eksploruje tematy związane z religią, chrześcijaństwem i reformacją. Muzycznie najnowszy album wydaje się jakby wyjęty prosto z Morse’owego „podręcznika” czy raczej z „instrukcji obsługi” mówiącej o tym jak skomponować wzorcowy progrockowy koncept album. Oddani fani Morse’a sięgając po „Sola Gratia” od pierwszej minuty będą dokładnie wiedzieć, co dostają i będą tym zachwyceni, a długoletni krytycy jak zwykle znajdą mnóstwo argumentów do kolejnych narzekań. Według mnie prawda o nowym muzycznym dziele Neala Morse’a leży gdzieś pośrodku. Choć moim zdaniem to jeden z najbardziej wyrazistych albumów na progresywnej półce z datą 2020, to z całą pewnością nie jest to najlepsza płyta w dorobku naszego bohatera. Ale z wielu względów jest to płyta wyjątkowa. I zarazem absolutnie piękna…