Spock's Beard - V

Artur Chachlowski

ImageJak sam tytuł wskazuje to już piąty studyjny album amerykańskiego kwintetu pretendującego do miana najpopularniejszego obecnie zespołu spod znaku progresywnego rocka. Nic dziwnego, przecież Neal Morse i koledzy niemal co roku zadziwiają nas bardzo dobrymi płytami, a  w dodatku od czasu do czasu do naszych rąk niespodziewanie trafia jakieś inne muzyczne dzieło związane z osobą lidera Spock’s Beard. Zimą była to jego bardzo udana solowa płyta, a niedawno fenomenalny  „Transatlantic”, czyli album będący owocem współpracy Roina Stolta (The Flower Kings), Mike’a Portnoya (Dream Theater), Pete’a Trewavasa (Marillion), no i wspomnianego już Neala Morse’a. Widać, że to niezwykle uzdolniony kompozytor, którego energia i łatwość pisania nowych piosenek znajduje ujście w sporej porcji publikowanej muzyki jego autorstwa. Obawiam się jednak, że zbyt sporej. Nie żeby, jakoś radykalnie  wraz ze swym zespołem obniżył on loty, ale powoli grupa Spock’s Beard zaczyna się powtarzać. Na płycie „V” do znudzenia powielane są stare, dobrze sprawdzone schematy. Gdy słuchamy nowych nagrań Spock’s Beard nie możemy oprzeć się wrażeniu, że już gdzieś wcześniej tego słuchaliśmy. Nijak się to ma do deklaracji członków grupy, że „V” będzie największym dziełem w dorobku zespołu. Jest raczej podsumowaniem tego wszystkiego, czym mieliśmy okazję cieszyć na poprzednich płytach. Niestety Spock’s Beard stał się grupą zbyt przewidywalną, jakby tracącą moc zaskakiwania swoich słuchaczy niekonwencjonalnymi pomysłami. Na szczęście nie można mieć żadnych pretensji do technicznej dyspozycji całego zespołu, ale przecież o tym, że Spock’s Beard potrafią doskonale grać i śpiewać wiedzieliśmy nie od dziś. Drażni nadmierne cytowanie własnego dorobku, ale i tak na tle innych współczesnych progresywnych wydawnictw „V” to dobra płyta. Jej początek, który stanowi trwająca ponad kwadrans kompozycja „At The End Of The Day” brzmi jednak niczym cytat z ubiegłorocznego krążka „Day For Night”. Z kolei finał – 27. minutowy „The Great Nothing”  konstrukcyjnie upodabnia się do „All Of The Above” z Transatlantica. Pomiędzy tymi dwoma  epikami znajdujemy 4 niczym specjalnym nie wyróżniające się piosenki. Niby słucha się tego nieźle, niby wszystko brzmi solidnie i profesjonalnie, ale czegoś tu brak. Brak nowych pomysłów, eksperymentów brzmieniowych, prób pójścia o krok dalej w stosunku do poprzednich albumów, odwagi w poszukiwaniu niekonwencjonalnych rozwiązań . Niby dobra to płyta, ale... zaledwie tylko dobra.
MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok