Wielu sympatykom prog rocka zawalił się wówczas świat. Wobec decyzji Neala pod ogromnym znakiem zapytania stanęła dalsza działalność nie tylko jego macierzystej formacji Spock’s Beard, lecz także supergrupy Transatlantic, która w trakcie minionych kilku lat wspięła się na szczyty popularności. Pod koniec ubiegłego roku, po pierwszym szoku wywołanym niespodziewanym ruchem Morse’a cały art rockowy świat śledził kolejne oświadczenia. Najpierw panowie Mike Portnoy, Pete Trewavas oraz Roine Stolt, a więc trzy czwarte Transatlantica oznajmili, że nie widzą sensu dalszego funkcjonowania bez Neala i tym samym rozwiązują zespół. Na pocieszenie obiecali swoim fanom archiwalny koncertowy materiał DVD, który powinien już niedługo ujrzeć światło dzienne. Zdecydowanie inna była reakcja członków grupy Spock’s Beard. Drogą mailową rozesłali oni do tysięcy swoich fanów informację, że rozumieją i szanują decyzję byłego lidera zespołu, ale postanawiają kontynuować bez niego współpracę od starym szyldem. Było to o tyle łatwe, że Spock’s Beard już dawno zasłynął jako zespół złożony z pięciu wszechstronnie utalentowanych muzyków, których każdy potrafi grać na wielu instrumentach. Warto wiedzieć, że tracąc Neala Morse’a, Spock’s Beard tracił w jego osobie głównego kompozytora, wokalistę, pianistę, a także i gitarzystę. Ale trzeba też pamiętać, że na prawie wszystkich poprzednich albumach od czasu do czasu wokalnie udzielał się perkusista Nick d’Virgilio, że w składzie zespołu funkcjonuje niesamowicie uzdolniony keyboardzista Ryo Okumoto oraz, że na gitarze gra niezwykle kompetentny muzyk Alan Morse (brat Neala). Obowiązki Neala zostały zatem szybko rozdzielone na poszczególnych członków Spock’s Beard i nadspodziewanie szybko przystąpiono do przygotowywania nowej płyty.
Progresywny świat wstrzymał oddech, gdyż sytuacja zaczęła coraz bardziej przypominać inne przełomowe wydarzenie w historii gatunku, a mianowicie spektakularne odejście Petera Gabriela z Genesis w 1975 roku. Analogii było sporo. W przypadku Genesis miejsce Gabriela za mikrofonem zajął miejsce perkusista Phil Collins, w przypadku Spock’s Beard głównym wokalistą również został bębniarz, Nick d’Virgilio. Zmiany te nastąpiły po wydaniu podwójnych, wydaje się, że dla obu zespołów dość przełomowych albumów: w przypadku Genesis – „The Lamb Lies Down On Broadway”, w przypadku Spock’s Beard - „Snow”. Poza tym w obu przypadkach muzyczny kwintet redukował się do kwartetu. Zbieżność tych wszystkich okoliczności nakazywała oczekiwać po nowym albumie Spock’s Beard dzieła co najmniej na miarę albumu „A Trick Of The Tail”, którym to Genesis w 1976 roku udowodnił, że potrafi udanie funkcjonować bez swojego byłego lidera. Napięcie rosło w miarę zbliżania się premiery nowej płyty Spock’s Beard, która pod tytułem „Feel Euphoria” ukazała się na rynku pod koniec czerwca. I od razu podzieliła fanów na kilka obozów. Jedni krytykowali ją za to, że to już nie ten sam poziom, co poprzednie płyty nagrane z Nealem Morsem, inni dopatrywali się w nowym brzmieniu całkiem nowych wartości stanowiących swoistą „wartość dodaną”, mającą świadczyć o naturalnym rozwoju zespołu. Jakby na to nie patrzeć wszelkie te dywagacje przypominały to, czego już niejednokrotnie byliśmy świadkami w historii muzyki rockowej. Przecież odejścia Gabriela, Fisha, Watersa, Gillana czy Dickinsona z macierzystych formacji w dłuższej perspektywie czasu zyskiwały sobie tyleż entuzjastów, co i sceptyków. Wydaje się, że nie mogło być inaczej w przypadku albumu „Feel Euphoria”. Z jednej strony nieobecność Morse’a rzeczywiście odczuwalna jest niemal od pierwszych taktów muzyki na nowej płycie Spock’s Beard, nie jest już ona tak bardzo melodyjna, tematy już nie tak łagodnie przechodzą jeden w drugi, lecz z drugiej strony – pozostali członkowie zespołu mają jakby więcej miejsca dla siebie, mogą oddychać pełna piersią, mogą więcej improwizować i szczególnie jazzrockowe inklinacje Ryo Okumoto zdecydowanie rzucają się w oczy, a właściwie w uszy słuchacza. Należy jednak obiektywnie stwierdzić, że w wielu fragmentach głos Nicka d’Virgilio tak bardzo upodabnia się do wokalu Morse’a, że aż zastanawiamy się, czy na przykład w utworze „Shining Star” naprawdę nie słychać głosu byłego lidera Spock’s Beard. Ponadto, pomimo braku Morse’a, w muzyce Spock’s Beard słychać cały czas ten sam rozmach, tą samą siłę, a w grze instrumentalistów tą samą biegłość, co na wszystkich poprzednich płytach zespołu.
Całość płyty rozpoczyna się od dość szokująco brzmiącego utworu „Onomatopoeia”. Pierwotnie wydawać by się mogło, że wyszedł on spod ręki Foo Fighters, czy Soundgarden. Na pozór mało to „progresji” w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ale po bliższym poznaniu w pamięć zapada niesamowity refren, a z całego utworu przebija niesamowita siła, tętniąca energia i dynamizm. Dotyczy to zresztą całego albumu „Feel Euphoria”. Przyznam szczerze, że budzi on zupełnie inne odczucia przy pierwszym przesłuchaniu, a zupełnie inne po kilku tygodniach obcowania z tym materiałem. Nie jest to łatwa muzyka, raczej wymagająca skupienia przy słuchaniu, ale i wynagradzająca słuchaczowi wysiłek włożony w jej uważne poznanie. Przy każdym kolejnym przesłuchaniu odkrywa się w niej coś nowego, coś bardzo intrygującego, coś co na wskroś poznane nagrania stawia w całkowicie nowym świetle. I nawet nagranie tytułowe, następujące po chyba najbardziej udanym i tradycyjnie, po „spocksbeardowsku” brzmiącym utworze „The Bottom Line”, które początkowo wydaje się wręcz szokująco niestrawne, potrafi po jakimś czasie tak głęboko zapaść w pamięć, że nie można wręcz o nim zapomnieć. Wydaje mi się, że właśnie utwór „Feel Euphoria” z tą całą kakofoniczną otoczką, pozornym dźwiękowym chaosem i nastrojem niczym wprost z okropnego horroru, jest najlepszym dowodem na to, że nowa muzyka Spock’s Beard potrafi działać niczym narkotyk. Po prostu wciąga przy bliższym poznaniu, dociera do głębi wyobraźni i mocno zapada w podświadomość słuchacza. Zresztą niemal wszystkie inne utwory z płyty „Feel Euphoria” posiadają tę cechę. Weźmy wspomnianą już balladę „Shining Star”. Z pozoru to nic innego jak „przyjazny radiu” czterominutowy potencjalny przebój o nieskomplikowanej linii melodycznej. Ale po jakimś czasie odkrywamy, że to jedna z najpiękniejszych ballad w całym dorobku Spock’s Beard. Pozostając wiernym swoim muzycznym korzeniom zespół wprowadza na swojej nowej płycie wiele nowych, raczej dotychczas niespotykanych elementów. Spróbujmy wsłuchać się uważnie w kompozycję „East Of Eden, West Of Memphis”. Zanim nagranie to rozwinie się w prawdziwy progresywny epik, dzięki gitarze Alana Morse’a słychać w nim wyraźne bluesowe inklinacje. I właśnie z takiego bluesowego riffu wyłania się refren wypełniony świetną chwytliwą melodią i wielopiętrowymi harmoniami wokalnymi. To akurat zawsze był mocny atut grupy Spock’s Beard. I znowu w nagraniu tym głos Nicka d’Virgilio brzmi bliźniaczo podobnie do Morse’a. Ciekawe jak on to robi? To samo zresztą można powiedzieć o przecudownym nagraniu „Ghosts Of Autumn”. Ładna melodia, delikatny wokal, cudownie rozwijający się nastrój i idealnie przygotowywany z minuty na minutę punkt kulminacyjny. To z całą pewnością może być jeden z progresywnych przebojów tego roku.
Głównym daniem na nowej płycie Spock’s Beard jest sześcioczęściowa suita „A Guy Named Sid”. Od razu powiem, że nie jest to najmocniejszy punkt całego albumu, aczkolwiek nie brakuje mu mocnych i podniosłych momentów, jak chociażby chórek w „Sid’s Boy Choir”, czy pompatyczna melodia w „You Don’t Know”. Całość tej suity sprawia jednak wrażenie jakby była zaledwie zlepkiem kilku nie zawsze pasujących do siebie fragmentów, a już sam koncept tej 20-minutowej kompozycji, opowiadający historię chłopca – zabijaki, dorastającego w przeświadczeniu o bezsensowności swojego życia oraz postępującej alienacji, który w finale przełamuje się jakoś i postanawia pomóc losowi, wydaje się bardzo wydumany, kiepsko przemawiający do wyobraźni, a nawet mocno naciągany. Kompozycja ta sprawia wrażenie jakby poprzez swoją epickość miała być obligatoryjną deklaracją zespołu o przynależności do progresywnego nurtu. Na szczęście jest jeszcze na płycie „Feel Euphoria” finałowa zgrabna ballada, „Carry On”, o bardzo optymistycznym wydźwięku i mądrym przesłaniu. Stanowi ona bardzo sympatyczne zwieńczenie tego, nie ma co ukrywać, udanego albumu.
Czas pokaże jak krytyka i słuchacze ocenią nowe wcielenie grupy Spock’s Beard Jedno jest pewne: albumem „Feel Euphoria” czterech członków grupy Spock’s Beard udowodniło, że jest w stanie udanie funkcjonować nawet bez Neala Morse’a, co jeszcze niedawno było wręcz nie do pomyślenia. Nagrali album, która nie dość, że z powodzeniem kontynuuje wiele charakterystycznych dla przeszłości Spock’s Beard elementów, to ukazuje swoje nowe, długimi chwilami dość zaskakujące oblicze. Dzięki niemu album „Feel Euphoria” przy każdym kolejnym przesłuchaniu smakuje coraz lepiej i z całą pewność broni się idealnie, acz przy jednym istotnym założeniu: że nie będziemy go na siłę przyrównywać do „starego” Spock’s Beard. A gdy damy mu trochę czasu, to wypełniająca go muzyka zacznie sama „grać” w naszych uszach. Konkludując, myślę, że płycie „Feel Euphoria”, a przede wszystkim muzykom aktualnie tworzącym grupę Spock’s Beard należy wystawić wysokie oceny. Za to, że po ubiegłorocznym odejściu filaru zespołu nie utracili wiary w swoje możliwości i skomponowali kawał doskonałej muzyki. Choć zastanawiam się czasem, z jakim odbiorem spotkałaby się ta muzyka, gdyby wydano ją pod całkiem nowym szyldem, bez handicapu w postaci wysokiej pozycji, którą Spock’s Beard wypracował sobie pod przewodnictwem Neala Morse’a? A co na to sam zainteresowany? Właśnie ukazał się jego solowy dwupłytowy album pod wiele znaczącym tytułem „Testimony”. Wspomagają go na nim m.in. tak znani muzycy, jak Mike Portnoy z Dream Theater, czy Kerry Livgren z Kansas. Płyta „Testimony” jest według słów Neala jego muzycznym wyznaniem prawdziwych powodów, dla których postanowił zrezygnować z kontynuowania swojej kariery. A swoją drogą to ciekawe: pierwszą rzeczą po zakończeniu kariery nagrać płytę...Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zamiast z jednego, sympatycy Spock’s Beard mogą się cieszyć aż z dwóch wydawnictw. A że obydwa są naprawdę udane, to wielu fanów progresywnego gatunku z pewnością czuje teraz prawdziwą euforię.