Spock's Beard - Day For Night

Artur Chachlowski

ImageŚwiat po raz pierwszy usłyszał o grupie Spock’s Beard wczesną wiosną 1996 roku, kiedy to na rynku pojawił się debiutancki album zatytułowany „The Light”. Mój amerykański przyjaciel Greg Walker, kierujący firmą fonograficzną Syn-Phonic przysłał mi tę płytę z dopiskiem: „posłuchaj uważnie, to najlepszy amerykański progresywny album wszechczasów”. Przyznam, że zwykle takie deklaracje przyjmuję dość sceptycznie. Tak było i tym razem. Jednak już kilka minut po włożeniu srebrnego krążka do odtwarzacza wiedziałem, że słucham czegoś specjalnego. Greg nie mylił się. „The Light” był wówczas zdecydowanie najciekawszym albumem z muzyką progresywną zza oceanu. Był. A teraz jest jednym z czterech najlepszych, bowiem zespół Spock’s Beard zdążył do dzisiaj zrealizować trzy kolejne  wspaniałe płyty.

Pierwszych nagrań Spock’s Beard dokonał na początku 1992r.  w domowym studiu Neala Morse’a. To właśnie on jest zdecydowanym liderem grupy, głównym autorem większości muzycznych pomysłów, wokalistą, keyboardzistą, gitarzystą, a nawet... perkusistą. Chociaż zazwyczaj za bębnami zasiada inny uzdolniony i dobrze już znany muzyk Nick d’Virgilio. Zaczynał on przed laty w grupie Giraffe, a ostatnio można go usłyszeć na wielu albumach, na których występuje w charakterze muzyka sesyjnego. To właśnie on bębnił w kilku utworach na płycie „Calling All Stations” grupy Genesis i trzeba naprawdę przyznać, że udało mu się godnie zastąpić nieobecnego Phila Collinsa. Na gitarze basowej gra Dave Meros - muzyk towarzyszący w przeszłości wielu sławom muzyki rockowej. Rok temu grał nawet w naszym kraju w trakcie koncertu Alana Price’a w Sali Kongresowej. Melotrony i hammondy obsługuje muzyk japońskiego pochodzenia Ryo Okumoto. Skład grupy Spock’s Beard uzupełnia brat Neala gitarzysta Alan Morse. Już od najmłodszych lat bracia Morse muzykowali wspólnie, najpierw w trakcie rodzinnych i szkolnych uroczystości, a teraz tworzą fenomenalnie rozumiejący się  i niezwykle widowiskowy gitarowy duet. Tego co obaj wyprawiają na scenie nie da się opisać słowami. Trzeba to zobaczyć na własne oczy.

 Już na wstępie napisałem, że debiutancki krążek grupy Spock’s Beard to płyta wybitna. Zawiera ona zaledwie 4 długie i wieloczęściowe kompozycje. Brzmią one niezwykle nowocześnie i w sumie niewiele mają wspólnego z pompatycznymi symfonicznymi suitami, które były wyróżnikiem progresywnego gatunku w latach 70-tych. Składają się one z wielu krótkich części połączonych w jedną całość, tak że nawet w 23-minutowym utworze „The Water” bez przerwy się dzieje sporo. Rytm, melodie i nastrój zmieniają się tak często, że słuchacz ani na chwilę nie czuje się znużony tak długim kontaktem z muzyką Spock’s Beard. Najlepszym tego przykładem jest najsłynniejsze nagranie pochodzące z tej płyty. W trwającym ponad kwadrans tytułowym utworze „The Light” mamy i fortepianową balladę, i ostre rockowe granie, i jazzrockową improwizację, i rytmy flamenco, i wreszcie przepiękną liryczną codę. Piękny to utwór, tak jak i piękna jest cała płyta. Ani trochę nie ustępuje jej wydany rok później kolejny album „Beware Of Darkness”. Recenzowaliśmy go swego czasu w MH i dziś właściwie należałoby tylko dodać, że to kolejny doskonały krążek wypełniony wspaniałą, prawdziwie piękną muzyką. Otwiera go przeróbka utworu z repertuaru George’a Harrisona, po której następuje kompozycja „Thoughts” oparta na niezwykłych, niemalże karkołomnych harmoniach wokalnych. Brzmi ona w sposób wręcz niezwykły, szczególnie w chwili, gdy równolegle prowadzone są cztery niezależne wokalne linie melodyczne. „Thoughts” to prawdziwa perła muzyki progresywnej. Oczywiście nie brakuje na płycie „Beware Of Darkness” długich przepięknych epików, chociażby takich, jak „The Doorway”, „Walking On The Wind”, czy „Time Has Come”. No i jest wreszcie  wpleciona pomiędzy nie  króciutka miniaturka „Chatauqua” wspaniale zagrana na akustycznej gitarze przez Alana Morse’a.

Po wydaniu albumu „Beware Of Darkness” czekaliśmy równo rok na kolejną płytę Spock’s Beard. Pod sam koniec 1997r. światło dzienne ujrzała płyta „The Kindness Of Strangers”. I znów okazało się, że zespół utrzymując wysokie loty wydał album niezwykły, doskonały i dopracowany pod każdym względem. Zawiera on 7 kompozycji: 3 dłuższe, trwające  po ponad 10 minut i 4 krótsze, rozmiarami bliższe raczej piosenkom, niż wieloczęściowym suitom. I każdy z tych siedmiu utworów to nagranie na wskroś przemyślane i dopracowane. Nieważne czy jest to pełen tajemniczego brzmienia melotronu „Flow”, czy zwariowany „In The Mouth Of Madness”, czy chwytliwy, niemalże beatlesowski „Strange World”, czy akustyczna ballada „June” z kolejną lekcja pokazową na temat sposobu wykorzystania harmonii czterech wspaniałych głosów. Wszystkie te utwory zaliczyć trzeba do grona wybitnych. Zagrane są one z zębem, fenomenalnie zaśpiewane, doskonale zaaranżowane i perfekcyjnie wykonane. Trzy płyty i wszystkie trzy to towary ze znakiem najwyższej jakości. No i wreszcie mamy album czwarty. Wydany 22 marca „Day For Night”. Czwarty strzał w dziesiątkę.

Tak więc czyżbyśmy mieli do czynienia z prawdziwym progresywnym fenomenem? Zespół, który w ciągu trzech lat wydaje cztery wybitne albumy studyjne to przecież nieczęsto spotykane dziś zjawisko w muzyce rockowej. Po wysłuchaniu kolejnych płyt Spock’s Beard nie dziwią przychylne reakcje fachowej prasy i tysięcy fanów na całym świecie. Z każdym rokiem przybywa ich lawinowo, bo oprócz rewelacyjnych płyt zespół dba o swoją publiczność koncertując tak często, jak to tylko możliwe. Muzycy z grupy Spock’s Beard starają się być w Europie - skąd inąd kolebce artocka - każdego roku. Tutaj ich popularność jest największa, a rynek najbardziej chłonny. W październiku ub.r. miałem okazję zobaczyć dwa koncerty Spock’s Beard w niemieckim Bochum i belgijskim Verviers. I po obejrzeniu ich powtórzę raz jeszcze to, co napisałem już powyżej: tego nie da się opisać żadnymi słowami. Takie koncerty trzeba przeżyć samemu. Oczy i uszy otwierają się same. By wymienić choćby kilka spośród licznych niespodzianek tych muzycznych spektakli chciałbym wspomnieć o dwóch rzeczach. O widowiskowym marszu Ryo Okumoto z przewieszonym na szyi ręcznym keyboardem pośród stłoczonej pod sceną publiczności oraz o wielkim finale, ostatnim bisie obu koncertów. Niespodzianka to iście piętrowa, bowiem po pierwsze zagranym na bis utworem był słynny „Squonk” grupy Genesis, po drugie miejsce frontmana na przedzie sceny zajął Nick d’Virgilio, który odśpiewał ten utwór równie dobrze, jak sam Phil Collins, a po trzecie za perkusją zasiadł... Neal Morse, który przez cały koncert pochylony nad syntezatorem raz po raz sięgał po swoją gitarę, by kreować niepowtarzalną atmosferę bezpośredniego kontaktu z publicznością. Czapki z głów przed panem, panie Morse! Czapki z głów przed grupą Spock’s Beard! Dziękujemy za wspaniałą nową płytę i czekamy na koncerty w naszym kraju.

P.S.   Dyskografię grupy Spock’s Beard uzupełniają dwa krążki wydane jako prezenty dla fanów: „The Official Live Bootleg” (1986) i „From The Vault” (1998).
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!