Transatlantic - SMPTe

Artur Chachlowski

ImagePrzyżeglował niespodziewanie. Nagle, niczym najcichszy statek dryfujący po kwietniowym niebie. Niczym delikatny deszcz, którego nie sposób odczuć. A potęgą swej muzyki zachwycił miliony słuchaczy na wszystkich kontynentach. I dla wielu stał się najwybitniejszym progresywnym wydarzeniem ostatnich lat...

Najpierw kilka istotnych faktów. Zakładam, że nazwa „Transatlantic” właściwie niewiele mówi. Albo precyzyjniej: nie mówiła nic do chwili ukazania się tego albumu. Ale cóż znaczyć mogą te tajemnicze literki stanowiące namiastkę tytułu płyty?

S – to Stolt. Roine Stolt. Lider, gitarzysta i wokalista szwedzkiej grupy The Flower Kings. Dodajmy, grupy o ugruntowanej pozycji w świecie progresywnego rocka. Grupy,  która nie wiedzieć czemu, ale ku ogromnej radości fanów, specjalizuje się w nagrywaniu długich, najczęściej dwukompaktowych albumów z muzyką, która najbliższa jest starym, dobrym tradycjom utrzymanym w klimacie twórczości ELP i King Crimson.

M – to Morse. Neal Morse. Też lider, też gitarzysta i też wokalista, ale w dodatku keyboardzista zespołu Spock’s Beard, którego gwiazda z roku na rok świeci coraz jaśniej na mapie progresywnego nieba. Ten amerykański zespół to czołowy przedstawiciel nowego nurtu współczesnej muzyki artrockowej. Słynne albumy „The Light”, „Beware Of Darkness”, „The Kindness of Strangers”, czy „Day For Night” wyniosły tę grupę na szczyty artrockowej popularności.

Cóż mamy dalej? P- czyli Portnoy. Mike Portnoy. Na codzień perkusista formacji Dream Theater. Ubiegłoroczny album tej grupy „Scenes From A Memory” nie dość, że zaspokoił i pogodził gusta zarówno progresywnej, jak i heavymetalowej publiczności, to był zwieńczeniem wspaniałej passy zespołu, na którą składają się tak fenomenalne wydawnictwa, jak: „When Dream And Day Unite”, „Images And Words”, „Awake”, czy „Falling Into Infinity”.

A literka T? A właściwie T i E? To Trewavas. Pete Trewavas. Basista Marillionu – zespołu, którego czytelnikom tej rubryki chyba nie trzeba przedstawiać.

Idea połączenia sił i stworzenia projektu pod nazwą Transatlantic wyszła od Mike’a Portnoya. Znał się on doskonale z Nealem Morsem, gdyż ich zespoły wielokrotnie wspólnie koncertowały. Neal okazał się rewelacyjnym dostarczycielem nowego materiału i wspaniale rozwinął muzyczne pomysły Mike’a. Ponadto zaproponował udział w tym przedsięwzięciu Roine’a Stolta, który później wniósł spory wkład w komponowanie kilku utworów. Ostatnim brakującym ogniwem w tym łańcuchu okazał się Pete Trewavas, który nie dość, że swoją grą wzniósł pędzącego Transatlantica na maksymalny pułap, to jeszcze zadebiutował na tej płycie jako wiodący wokalista. Wprawdzie tylko we fragmencie jednego z utworów, ale... O tym za chwilę...

Transatlantic startuje mocno. Nabiera wysokości i szybuje po niebie w niebywałym tempie. Jakże inaczej określić uczucie, gdy słuchamy otwierającej album 30 minutowej kompozycji „All Of The Above”? Jakże nie nazwać jej prawdziwą perłą? Jakże nie przyrównać jej do  wieloczęściowych najsłynniejszych suit gatunku? Z całą pewnością utwór ten stoi na równi z „Close To The Edge” grupy Yes, „Supper’s Ready” Genesisu i „Atom Heart Mother” Pink Floydu. To prawdziwa wielowątkowa odyseja składająca się z 6 części, pełna pięknych powracających tematów, doskonałego instrumentarium i porywająca swym rewelacyjnym brzmieniem. Nie ma tu zbędnej nuty, jednego zbędnego akordu, a gdy dobiega ona do końca ze zdumieniem patrzymy na zegar: czyżby rzeczywiście pół godziny upłynęło tak szybko? Cyferką 2 na płycie Transatlantica  oznaczony jest utwór „We All Need Some Light Now”. To piękna pod każdym względem ballada, która chwyta za serce swoją delikatnością, zniewala swym urokiem, wzrusza odpowiednio dozowanym tempem budowania klimatu. To także potencjalny przebój, choć pochodzi  on z tak antyprzebojowej płyty. Z kolei „Mystery Train” to utwór, którego refren również od razu wpada w ucho. Choć o jego uroku stanowią zupełnie inne elementy: dynamizm, monumentalizm, pewien rodzaj agresji i patosu tak typowego dla klasycznych kompozycji z kręgu progresywnego rocka. Nagranie to chyba najbardziej zbliżone jest do oryginalnych kompozycji grupy Spock’s Beard. Być może wszystko to za sprawą łamanych, często zmieniających się melodii, wielopiętrowych harmonii wokalnych, no i tego ciepłego, pełnego, fenomenalnego głosu Neala Mose’a. Neal prowadzi główne linie melodyczne  we wszystkich utworach. We wszystkich za wyjątkiem kompozycji „My New World”. To 16. minutowe muzyczne misterium wyszło spod ręki Roine’a Stolta i to właśnie on występuje w tym utworze w głównej wokalnej roli. Dodajmy, że wywiązuje się on z tego zadania w sposób absolutnie perfekcyjny, a uzupełniony o instrumentalne wsparcie panów Portnoya, Trewavasa i Morse’a czyni on kompozycję „My New World” zapierającym dech w piersiach spektaklem i ucztą dla najbardziej nawet wybrednych uszu. No i mamy wreszcie fantastyczny finał płyty – utwór „In Held ‘Twas In I’. Jest to, znów trwająca ponad kwadrans, przeróbka nagrania z repertuaru Procol Harum pochodzącego z wydanej w 1968r. płyty „Shine On Brightly”. Stworzenie tego swoistego covera  było największym marzeniem Mike’a Portnoya. Wielowątkowość tego utworu oraz jego kompozytorski rozmach umożliwił zaprezentowanie się poszczególnym  członkom projektu Transatlabntic  w najwszechstronniejszy z możliwych sposobów. I to nie tylko od strony wykonawczej. Bowiem na całej płycie „SMPT E” wszyscy muzycy zaangażowani w ten projekt udowadniają, że w chwili obecnej nie mają równych sobie, gdy chodzi o biegłość techniczną i instrumentalny perfekcjonizm. Sporym zaskoczeniem w przypadku kompozycji „In Held ‘Twas In I” jest wszechstronne zaprezentowanie się panów Stolte’a, Morse’a, Portnoya i Trewavasa od strony wokalnej. O ile znów główne role grają tu Neal Morse i Roine Stolt, to długą część wstępną tego utworu opatrzył swoją narracją Mike Portnoy, a w pewnym momencie zasadniczą partię wokalną wziął na siebie Pete Trewavas. Sami przyznacie, że rzecz to nieczęsto spotykana.

Kulisy rekonstrukcji tego niemalże archiwalnego już nagrania  w dorobku Procol Harum odsłonił Roine Stolt: „Wzięliśmy się za ten utwór, bo bardzo zabiegał o to Mike. Była to jedna z pierwszych rzeczy, o których wspomniał, gdy dyskutowaliśmy o moim przystąpieniu do Transatlantica. Powiedział on coś takiego: istnieje pewien zapomniany progresywny kawałek, o którym nikt nie pamięta, a ja bardzo chciałbym przypomnieć go światu. Potem gdy wspólnie pracowaliśmy już w studiu Mike’owi wydawało się, że żaden z nas nie słyszał o tym nagraniu.  Rzeczywiście ani Neal, ani Pete nie mieli okazji poznać wcześniej tej kompozycji. Nie zapomnę nigdy zdziwienia malującego się  na twarzy Mike’a, gdy powiedziałem mu całą prawdę o tym, że gdy miałem 12 lat zgrywałem album „Shine On Brightly” Procol Harum niemalże na śmierć. Już wtedy, a było to bodaj w 1968 roku zakochałem się  w tym utworze po uszy. No i oczywiście teraz mam go w oryginale na płycie CD. Ale jako relikwię traktuję ten stary winylowy album, który przed 30 laty kosztował mnie niebywałą fortunę w wysokości 29 koron. A teraz dumny jestem, że do kolekcji dołączyć  mogę też moje własne  wykonanie tego utworu. Jak się okazuje, podczas pracy nad projektem Transatlantic, zostało spełnione nie tylko marzenie Mike’a. Powiem szczerze, ze spełniła się ponadto cała masa innych marzeń”.

Nie wiemy jakie marzenia miał na myśli Roine, ale jedno jest pewne: do tej listy spełnionych marzeń z całą pewnością dołączyć możemy tysiące,  a może miliony zaspokojonych pragnień słuchaczy rozrzuconych po całym świecie, zakochanych w prawdziwie progresywnej muzyce. Spełniły się ich marzenia o zespole, który u schyłku XX wieku grałby muzykę utrzymaną w klimacie  najlepszych czasów dla tego gatunku, a przy okazji perfekcyjnie  wykorzystywałby  techniczne możliwości nowoczesnych studiów nagraniowych. Panowie Stolt, Morse, Portnoy i Trewavas  dokonali tego, na co wielu z nas czekało od lat. W fenomenalny sposób przenieśli ducha progresywnych kompozycji we współczesne ramy, nadali mu świeży wyraz i stworzyli dzieło, jakiego na próżno szukać pośród zalewającej nas masy przebojowej produkcji. Stworzyli bezpretensjonalny, wspaniale brzmiący album, którego słucha się  nadzwyczaj lekko i który przy każdym kolejnym przesłuchaniu zaskakuje nas czymś nowym. Album, który bez wątpienia zasługuje na miano doskonałego pod każdym względem. Album, który zaliczyć można do ścisłego grona najklasyczniejszych płyt gatunku. Album, którego w  żadnym progresywnym domu nie powinno zabraknąć.

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku