Abraham, Lee - Origin Of The Storm

Olga Walkiewicz

Potencjał, jaki tkwi w człowieku, poznajemy gdy pozwolimy mu wypowiedzieć się do końca, kiedy ma okazję rozwinąć skrzydła bez jakichkolwiek ograniczeń, w przestrzeni przepełnionej pasją twórczą i całkowitą swobodą. Tak, to wolność napędza mechanizm ludzkich możliwości. Daje wiarę i siłę, aby realizować swoje wizje. Uzmysławia, że potrafimy znacznie więcej niż nam się wydaje. Może dlatego tak bardzo lubię solowe wcielenie Lee Abrahama. Jest w nim prawdziwy do bólu, zdejmuje z twarzy maskę, uwalnia emocje i zabiera słuchacza do swojego prywatnego świata. Na scenie gasną światła i opada kurtyna. Wchodzimy do innego wymiaru, w którym są wspomnienia, marzenia i sny. W którym jest prawda o rzeczywistości, w jakiej żyjemy, są refleksje oraz uczucia. Album „Origin Of The Storm” jest kontynuacją płyty „Only Human” z 2021 roku. I jest to już dziewiąty solowy album muzyka od lat związanego z grupą Galahad, poruszający mnóstwo ważnych tematów, jak wojna na Ukrainie, zmagania ze zdrowiem psychicznym, retrospekcje z dzieciństwa i stare legendy.

Na nowej płycie Abrahama występuje mnóstwo wspaniałych gości: Clive Nolan (Arena, Pendragon) gra na instrumentach klawiszowych, Mark Spencer (Galahad, Twelfth Night) – śpiewa w chórkach, Mark Atkinson (Nine Stones Close, Riversea, Moon Halo) - śpiewa, Peter Jones (Cyan, Tiger Moth Tales) – też śpiewa, Gerald Mulligan (Credo) gra na perkusji, Paul Drew (DWB) – na gitarze, Rob Arnold – na fortepianie, a Ken Bryant na basie. Mastering to dzieło Karla Grooma (Threshold), a okładkę albumu zaprojektował Andy Tillison (tak…, dokładnie ten Andy Tillison - frontman grupy The Tangent).

Na nowym krążku znajduje się siedem utworów, w tym otwierający to wydawnictwo, instrumentalny „Origin Of The Storm”. A w nim uroczyste brzmienie skoncentrowane na klawiszach prowadzi dialog z gitarą. Jest tu bezmiar improwizacji - lekkiej, radosnej i prostej w formie, stanowiącej przystawkę do głównego dania, jakim są piosenki tworzące rdzeń tego albumu.

„The Same Life” rozpoczyna się pełnym ognia intro, po którym następuje część zdecydowanie wolniejsza, nastrojowa i pełna refleksji. Peter Jones dodaje swoim głosem dyskretnego czaru i niesamowitości. Potrafi stworzyć z nut barwny kalejdoskop, rozszczepić w pryzmacie muzyki szarość wieczoru i świetlistość poranka. Gitara Lee Abrahama jest wisienką na torcie: emocjonalna, zmienna jak sztormowa pogoda, zaskakująca idylliczną prostotą.

W „Chalk Hill” jest tysiąc pytań i odpowiedzi. Są wspomnienia z przeszłości, czarno-białe fotografie miejsc wspólnych spotkań, twarze przyjaciół, którzy już odeszli. To chwile zatrzymane w pamięci, niczym owad w bursztynie. Lee powraca do nich muzycznym wehikułem czasu. Stapia łagodny dźwięk gitary z miękkim akompaniamentem fortepianu. Peter Jones wchodzi swoim miękkim wokalem w krainę słodkiej melancholii, kruszy lód smutku, zapisuje w pamiętniku najskrytsze marzenia. Solówka gitarowa nadaje tej kompozycji rozmachu i zmysłowości. Wszystko jest niesamowicie dopracowane i brzmi doskonale. Aż trudno uwierzyć, że Lee tworzył ten album w trakcie równoległej pracy z Galahad nad płytą „The Long Goodbye”.

„Isolation/Disconnection” to utwór kontrastów, zmian tempa i nastroju. Motoryczna muzyka wsparta szaloną praca perkusji - wciąż przekształca się i ewoluuje, by z wulkanu energii stać się subtelnością. Za linię wokalną tym razem odpowiada Mark Atkinson.

„Hole In The Sky” emanuje spokojem i nostalgią. Fortepian buduje fundament - dyskretnie, znikając w tle i ustępując sekcji rytmicznej i wokalowi. Klasyczna gitara snuje koronkowy wątek otulony rytmem perkusji. Po chwili właściwa solówka wybucha tysiącem barw.

„When I Need A Friend” to mój faworyt, utwór o podobnej sile rażenia, co „The Hands Of Time” z albumu „Only Human” z 2021 roku. Cudowne spectrum muzyczne, niesamowita warstwa liryczna, aksamitny głos Petera Jonesa i esencja blasku płynąca spod palców Lee Abrahama. To prawdziwa perełka z tekstem o niezaprzeczalnej mocy, jaką ma w sobie przyjaźń.

Album zamyka jeszcze jedna długa, dziesięciominutowa kompozycja „Siren’s Song”. To element „baśniowego świata” na „Origin Of The Storm”. Łączą się tutaj dwa muzyczne światy: epicki - przesiąknięty czarowną bajkowością, jaśniejący światłem połamanego chmurami księżyca i ten zwyczajny - szary, sklejony narracją o ułomnej rzeczywistości. Elementy patetycznych, progresywnych labiryntów przenika sieć prostoty ukrytej w piosence. Niesamowitym zaskoczeniem są mocne (jak na Lee Abrahama) gitarowe riffy. Po tej szalonej eskapadzie następuje kojąca muzyka - finezyjne, skroplone rosą, progresywne „babie lato”. To piękne zakończenie i kolejny niezmiernie udany solowy album Lee Abrahama. Z pewnością będzie to jedna z najważniejszych płyt tego roku. Można się w niej zakochać bez pamięci. Bo jest wspomnieniem, bajką, snem, marzeniem oraz wolnością. Wszystkim, co nosimy w swoich sercach...

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok