Trzy lata swoim fanom kazali czekać panowie z Van Der Graaf Generator na nowy album po ponownym zjednoczeniu grupy, uczczonym wtedy podwójnym wydawnictwem „Present”. „Trisector”, bo o nim mowa, miał rozwiać wątpliwości dotyczące formy zespołu. I rozwiał, a jak, to powiem na końcu.
Ważną informacją jest fakt, że z zespołu odszedł Jackson, a pamiętajmy, że to głównie dzięki niemu „Present” jakoś się bronił. Zatem na płycie pozostali: Peter Hammill (wokal, gitara elektryczna, pianina), Hugh Banton (organy, bas) i Guy Evans (perkusja).
„The Hurlyburly” – rozpoczyna się ambientowo-psychodelicznymi szumami, z których powoli wyłania się gitara elektryczna grająca pojedyncze dźwięki, słychać także perkusję. Po chwili, ni stąd, ni zowąd wchodzi riff gitary i organów. Cały kawałek (po wstępie) polega na instrumentalnych dialogach Hammilla z Bantonem. Nie są one jakoś wybitnie przemyślane, czy wymagające technicznie. Utwór ten z VDGG ma tyle wspólnego, że jest na jego płycie.
„Interference Patterns” – zaczyna się nałożonymi na siebie tematami. Pierwszy z nich jeszcze dwa razy powróci w ostrzejszej części. Jeżeli melodia zwrotki wyewoluowała z drugiego, to fajnie, jeżeli nie – mniej. Właściwie, zabieg równoczesnego grania dwóch różnych melodii, które niekoniecznie dobrze się ze sobą łączą, a niekiedy nawet staczają ze sobą „walkę”, jest jedynym elementem przypominającym dawną twórczość zespołu. Kawałek jest porwany, gitara Hammilla „bzyczy”, wprowadzając chaos, a najbardziej uwydatnia się on w części opartej na wspomnianej pierwszej melodii z początku.
„The Final Reel” – wreszcie coś ładnego, chodzi o wstęp, samo pianino Hammilla. Niestety zwrotka jest doklejona i nijak się ma do tego co było wcześniej. Te same tematy są w kółko powtarzane, powtarzane, powtarzane…. Nuda.
„Lifetime” – całość polega na spokojnie stawianych akordach organów i takim samym śpiewie Hammilla oraz na nieuzasadnionym energicznym stukaniu w talerz perkusisty Evansa. Na koniec mamy jeszcze krótką wstawkę instrumentalną m. in. z pojedynczymi długimi dźwiękami gitary elektrycznej.
„Drop Dead” – rozpoczyna się niemrawym riffem gitary elektrycznej. Tak, jak w pozycji numer jeden na płycie, nagle wchodzą pozostałe instrumenty i grają zwykły „roczek”, pseudochwytliwy. Przez cały czas ciągnie się ten sam akompaniament. Od połowy do końca trwa jammowanie. Nie ma tu nic z charakterystycznych cech starego dobrego VDGG.
„Only in a Whisper” – po cóż się rozpisywać: beznamiętne, nudne i jazzowe.
„All That Before” – zaczyna się chwytliwym riffem, wpadającym w ucho, później jest komercyjnie brzmiąca zwrotka, po niej heavy-rockowy fragment z ciężkimi zagrywkami gitary elektrycznej. Następnie mamy nałożone na siebie dwa riffy (z początku i z części heavy-rockowej), co daje kakofoniczny rezultat. I tak prawie do końca na przemian: riff pierwszy i riff drugi. Monotonia. Dopiero w samej końcówce piosenki pojawia się upragniony malutki elemencik starego VDGG (charakterystyczne „plamki” organów) i spokojny zamierający wokal (ostatnie sekundy już a capella).
“Over the Hill” – najlepsza kompozycja na płycie, złożona, przywołująca, lepiej czy gorzej, trochę pomysłów VDGG z dawnych czasów. Chodzi o coraz szybsze powtarzanie riffu, a także opartą na interwale trytonu psychodeliczno-awangardową część środkową. Mankamentem jest głos Hammilla w zwrotce - tak spokojny i pozbawiony emocji, że przypomina bardziej Davida Gilmoura, niż jego własny oraz niesamowita suchota brzmienia, psująca nagranie. Całe szczęście, że finał (lepszy melodycznie) jest grany trochę szerzej. Na koniec znowu wraca zwrotka i kończy się zawieszeniem. Mimo wszystkich pozytywów, do utworu wkrada się nuda.
“(We Are) Not Here” – zaczyna się ostro, pomysłem złożonym z dwóch riffów, jeden z nich jest dysonansujący. Wchodzi wokal Hammilla, wreszcie odrobinę ostrzejszy. Później okraszony przez chórki. Na koniec jeszcze zgłaśnia się ambientowo psychodeliczny szum, który w żaden sposób nie wiąże się z utworem. Pewnie miała być to klamerka spinająca płytę, ale niestety, nie wyszło. “(We Are) Not Here” to taki mały koszmarek na koniec, próbujący w jakiś sposób nawiązać do dawniejszej twórczości, jednak nieudolnie. Jest to świetne podsumowanie albumu, bo muzycy jakich pamiętamy z lat siedemdziesiątych, ich dawne umiejętności i wszystkie szanse, nadzieje na powrót do formy zdają się właśnie wołać do nas słowami tytułu ostatniej pozycji z „Trisector”.
Podsumowując, materiał zgromadzony na płycie jest słaby, utwory są pozbawione większego pomysłu, a brzmienie „wysuszone” i ubogie. Bardzo odczuwalny jest brak Jacksona. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że w tej chwili, bez niego, nie ma już zespołu. Postawa pozostałych muzyków nie przypomina nawet ich słabszych momentów z lepszych płyt. Zniknęły tła Bantona, niespokojne przejścia Evansa czy zadziorny wokal Hammilla. Sama muzyka, abstrahując od elementów stylu VDGG, też nie jest najwyższych lotów, ponadto często nudzi.
Ta płyta rzeczywiście rozwiała nasze wątpliwości co do formy zespołu – nie jest lepiej, jest gorzej, jest źle. Poza kilkoma momentami, na krążku nie usłyszymy już wielu rzeczy, które przypomną nam stary dobry VDGG. Niestety, nastąpiła zniżka formy…