Czwarta studyjna płyta Deep Purple „In Rock” jest płytą wyjątkową. W zależności od perspektywy, może ona zarówno być postrzegana, jako płyta pierwsza i najważniejsza w całej dwudziestopłytowej dyskografii Deep Purple, jak również jako album odrobinę już zapomniany i niedoceniony. Według mnie chyba najlepiej pasuje do niej określenie ‘niepowtarzalna’…
Patrząc z lotu ptaka i perspektywy kamieni milowych rocka grupa Deep Purple nagrała trzy ważne albumy, licząc od końca: „Made In Japan”, „Machine Head” oraz właśnie „In Rock”. Z mojej perspektywy jest to jednak kwestia znacznie bardziej złożona. Płyta „In Rock” ukazuje bowiem proces kształtowania się stylu Deep Purple w jego unikalnej i niestety przejściowej formie. Nie jest prawdą, że czasy poprzedzające „In Rock” to było jakieś muzyczne średniowiecze. Zręby stylu, który pojawił się na „In Rock” kiełkowały już znacznie wcześniej na trzech płytach z Rodem Evansem, które w kontekście sukcesu drugiego składu, dosyć niesłusznie trafiły na boczny tor muzycznej historii.
Mało kto jednak zaprotestuje, że kropkę nad ‘i’ postawił debiutujący właśnie na „In Rock” skład MK 2 z Ianem Gillanem oraz Rogerem Gloverem. Choć tak naprawdę, to wcale nie był ich debiut. Pierwszym albumem Deep Purple w składzie z Gillanem oraz Gloverem było „Concerto For Group and Orchestra” – album, którego publicity podłożyło komercyjne podwaliny pod sukces płyty „In Rock”. I może bez którego nie byłoby płyty „In Rock” nagranej w tak konsekwentnie jednolitym stylu. Potrzeba odreagowania flirtów Jona Lorda z muzyką klasyczną okazała się mieszanka wybuchową, w szczególności dla ‘gitarzysty w czerni’, który zafundował album rockowo bezkompromisowy. Najbardziej jazgotliwy, najbardziej ‘brudny’, najcięższy i stylistycznie najbardziej spójny album w historii zespołu. Nie żeby brzmienie „In Rock” było wybitne od strony czysto realizatorskiej (tutaj pierwszeństwo ma w historii zespołu koncertowe „Made In Japan”), ale żaden inny studyjny album Deep Purple już tak nie zabrzmiał. Wciąż tkwiący gdzieś w pół drogi pomiędzy psychodelicznym i mocno Hendrixowym brzmieniem, a właśnie kształtującym się hard rockiem, który tą płytą również współtworzyli. Paradoksalnie brzmienie płyty „In Rock” jest z dzisiejszego punktu widzenia zarówno trochę przestarzałe, jak i jednocześnie całkiem współczesne. Hammondy brzmią na tej płycie bardziej jak przesterowana gitara niż organy i nigdy później Jon Lord takiego brzmienia już nie wygenerował.
Był to też jedyny album Deep Purple, który prezentuje zespół w sposób najbardziej zbliżony do jego odsłony koncertowej, reprodukując olbrzymią dynamikę i wirtuozerię Blackmore’a, który właśnie odkrył w sobie potrzebę grania niekończących się solówek - na ówczesne czasy - z prędkością światła. To coś odkrył w sobie też Ian Gillan, którego głos brzmi jeszcze bardzo młodzieńczo i wysoko, ale jednocześnie na swój sposób lirycznie i miękko. Gdy kiedyś, sto lat temu, w liceum puściłem „In Rock” koledze, to powiedział, że byłby to fajny metalowy album, gdyby nie ten wokal ‘jak z The Beatles” i nawet jeżeli jest to oczywista przesada, to było coś w tym na rzeczy.
Płyta w zasadzie nie ma słabych momentów. To taki pomnik, o którym od strony muzycznej chyba wszystko zostało powiedziane i napisane wielokrotnie. Choć paradoksem jest to, że nawet jeżeli wszyscy o „In Rock” mówią i pamiętają, począwszy od legendarnej okładki, to prawdopodobnie z tej płyty do masowej wyobraźni przedostały się w zasadzie tylko dwa lub trzy utwory, o ile w ogóle singiel „Black Night” w ogóle zaliczymy do tej płyty (wersja meksykańska „In Rock” zaczynała się zresztą od tego utworu).
Album niestety przyćmiła popularność kompozycji „Child In Time”, która w Europie osiągnęła status kultowej. Wiadomo też powszechnie, że „Child in Time” jest po części oczywistym plagiatem utworu „Bombay Calling” grupy It’s a Beautiful Day. Choć trzeba wiedzieć, że sytuacja prawno–autorska jest bardziej złożona. Istnieje bowiem jazzowa wersja utworu „Bombay Calling” z 1962 roku, będąca jej pierwowzorem, a której autorem jest Vince Wallace. To on przekazał ją Davidowi LaFlamme z It’s a Beatiful Day. W każdym razie na płycie tego zespołu obu panom przypisano autorstwo. Nagranie pierwowzoru jazzowego, gdzie również słychać nasze „Child In Time”, pochodzi jednak dopiero z 1974 roku.
Niezależnie do tego jak było naprawdę, to biorąc pod uwagę pamiętne perypetie dręczące Led Zeppelin, to Deep Purple, jakkolwiek mają pewnie trochę mniej na sumieniu, mieli więcej szczęścia niż rozumu, zwłaszcza, że zespół It’s a Beatiful Day… zrewanżował się plagiatem utworu Deep Purple pt. „Wring That Neck”. Niestety nie mieli tyle szczęścia, co Deep Purple z „Child In Time”.
Ale wracając do płyty „In Rock”, to nie miała ona koncertowego wzięcia, ze względu na późniejszy syndrom albumu „Made In Japan”, który ukształtował w powszechnej świadomości kanon popularności utworów Deep Purple. Co by jednak nie powiedzieć o wielkości płyty „Made In Japan”, to wybór repertuaru koncertowego u Deep Purple był zazwyczaj co najmniej kontrowersyjny, o ile nie… beznadziejny. W konsekwencji większość znanych utworów Deep Purple to utwory, które w kontekście ich repertuaru, są kompozycjami często ze średniej lub nawet z dolnej półki.
Deep Purple grając na przełomie 1970 i 1971 roku ponad dwugodzinne koncerty poświęcało połowę czasu na „Wring That Neck” oraz „Mandrake Root”, pochodzące z ery z Evansem. W konsekwencji do koncertowej setlisty trafił też „Speed King” – utwór zazwyczaj otwierający koncerty, „Into the Fire” (które zresztą szybko wypadło z setlisty), „Child In Time” oraz singlowy „Black Night”. Płyta „Made In Japan” utrwaliła tylko kultową popularność kompozycji „Child In Time”. Tak więc takie petardy, jak „Hard Loving Man”, „Living Wreck”, „Bloodsucker” czy „Flight of the Rat” zostały skazane na lata zapomnienia i doczekały się koncertowej rehabilitacji dopiero w składzie ze Steve’em Morse’em. „Bloodsucker” trafił nawet ponownie na płytę „Abandon”, a nie znający generalnie „In Rock” amerykańscy fani uważali masowo, że to nowy utwór zespołu.
„Flight of the Rat” pomimo prób podejmowanych przez Glovera nie doczekał się nigdy koncertowej prezentacji. Pomijam tutaj świadomie epizodyczne wczesne sesje dla stacji BBC, gdzie utwory te były przez zespół sporadycznie wykonywane. Dzisiaj, znając koncertowe możliwości młodych Purpli, możemy tylko wyobrażać sobie jak te utwory mogły zabrzmieć wtedy na żywo. Choć co by nie powiedzieć, wersje studyjne są na tyle wyśmienite i rozciągnięte w czasie, że może nie byłoby aż takiej różnicy?...
Wraz z płytą „In Rock” furorę robił wydany na singlu utwór „Black Night”, który wykazuje duże i nieprzypadkowe podobieństwa z riffem utworu „Summertime” Ricky Nelsona. Niestety, to kolejny dowód, że o popularności utworu nie decyduje często jego wartość artystyczna. Styl Deep Purple zaprezentowany na „In Rock” nie przetrwał próby czasu. Już na kolejnej płycie „Fireball” zespół przedstawił trochę inne i wcale nie gorsze spojrzenie na swoją muzykę.
I właśnie ten brak stylistycznej ciągłości i spójności stanowił z jednej strony obciążenie, przynajmniej w porównaniu z ich konkurencją z zespołów Black Sabbath czy Led Zeppelin, ale z drugiej - stanowi też o wyjątkowości zespołu Deep Purple, która dla mnie zawsze była jego największą zaletą.