Mam wrażenie, że coraz trudniej pisać o nowych płytach legend rocka. Upływający czas zbiera żniwo, powiększając co rusz beznadziejnie skład rockowej orkiestry, gdzieś tam po drugiej stronie tęczy, co nakazuje mi pewną wstrzemięźliwość ocen i szacunek dla twórczości tych coraz mniej licznych.
Nowa płyta Rogera Watersa sytuuje się jednak gdzieś poza czasem i przestrzenią jak odnaleziony album Pink Floyd inspirowany tradycją z okresu pomiędzy „Wish You Were Here” a „The Final Cut”. Muzyka pozbawiona jedynie charakterystycznej gitary Davida Gilmoura, brzmi tak jak teoretycznie mógłby zabrzmieć kolejny album Pink Floyd, gdyby to Roger Waters wygrał z kolegami prawa do nazwy.
Można na „Is This The Life We Really Want?” spojrzeć jako na swoiste podsumowanie i hołd dla dokonań grupy, złożony przez jej byłego charyzmatycznego lidera. Teoretycznie wszystko jest dokładnie takie, jakie być powinno: snujące się kompozycje, stonowane klasyczne aranżacje oparte o akustyczne gitary, pianino oraz smyczki, wsparte delikatnie serwowaną floydową psychodelią wraz z nieodłącznymi pozamuzycznymi odgłosami. Charakterystyczna maniera wokalna Watersa bez zmian, choć z wiekiem zahacza coraz bardziej o melorecytację, a jego głos traci na sile, upodabniając się momentami do Iana Andersona. Kompozycje są perfekcyjnie zaaranżowane (świetna robota Nigela Goldricha) i zagrane z dbałością o „wintydżowe” brzmienie na tyle, że w zasadzie nie do końca wiadomo, czy słuchamy materiału z roku 1980 czy 2017.
Jednak słuchając tej płyty już od tygodnia wciąż niewiele z niej pozostaje w mojej głowie. Jest przyjemnie, smutno, nostalgicznie i znajomo, ale nowe kompozycje zdają się nie mieć w sobie dramatyzmu czy emocjonalnej siły przekazu, która mogłaby je postawić w szeregu z kompozycjami, do których bezpośrednio nawiązują.
Domyślam się, że w moim przypadku przyczyną tego stanu rzeczy jest brak wyrazistych i angażujących melodii, czy może raczej ogólny brak melodii, których nie słyszałbym w wykonaniu Watersa wcześniej, co w powiązaniu z bardzo klasycznym floydowym akompaniamentem pozbawia kompozycje atutu nowości. W konsekwencji mój stosunek do płyty nazwałbym sympatycznie obojętnym, ponieważ mam wrażenie, że już tę muzykę kiedyś słyszałem. I jest to jeśli jedyny, to dosyć fundamentalny zarzut wobec przedmiotowego albumu. Nie chodzi o oczekiwanie wzruszenia muzycznego świata z pował, tylko gdzieś tam wywołanie przyśpieszonego bicia serca, co u mnie niestety do tej pory nie nastąpiło.
Płyta kontynuuje trwającą modę na „back to the roots”, jednak czym bardziej zagłębiam się w te Watersowskie korzenie, to tym bardziej w moim przypadku nasuwają się porównania i uwydatniają różnice pomiędzy oryginałem, a materiałem będącym li tylko, a może aż udaną wariacją na temat oryginału.
W tym kontekście pewnym paradoksem jest, że producentem tak mocno osadzonego w tradycji i w konsekwencji ‘bezpiecznego’ albumu, jest człowiek odpowiedzialny za dokonania Radiohead...