Norweski zespół Gazpacho w przeddzień koncertów w Polsce prezentuje nam nowy album studyjny. I po raz kolejny muzycy tej formacji udowadniają, że należą do najbardziej interesujących zespołów współczesnej sceny progresywnej. Wielokrotnie porównywani m.in. do Marillion, dzisiaj stanowią już markę samą w sobie i to oni są przykładem, jak tworzyć muzykę równocześnie melodyjną, klimatyczną, bogatą aranżacyjnie, a przy tym niepretensjonalną i zwyczajnie piękną. Panowie Jan-Henrik Ohme (v), Jon-Arne Vilbo (g), Thomas Andersen (k), Mikael Kromer (skrzypce, dodatkowe gitary), Robert R.Johansen (d) oraz Kristian Torp (bg) opanowali tę rzadką sztukę do perfekcji.
„Missa Atropos” jest kolejnym po „Night” i „Tick Tock” albumem z cyklu „filmów bez obrazów” w dorobku Gazpacho. Co znaczy ów „film bez obrazu” wie każdy fan norweskiej grupy, a każdy niezaznajomiony wcześniej z ich muzyką słuchacz zrozumie przy pierwszym przesłuchaniu któregokolwiek z wyżej wymienionych wydawnictw. Nieczęsto powstają albumy, przy słuchaniu których tak przyjemnie jest zamknąć oczy i całkowicie dać się pochłonąć wibrującym, hipnotycznym dźwiękom, niesamowitej onirycznej atmosferze i wyobrazić sobie obrazy towarzyszące wyśpiewywanym przez Jana-Henrika Ohme słowom…
Koncept nowego albumu zrodził się, gdy muzycy zadali sobie pytanie: jak brzmiałaby msza dla Atropos, najstarszej z trzech mitologicznych Mojr, bogiń przeznaczenia? Jaką muzyką oddać cześć bogini, która decydowała o losie każdego śmiertelnika, przecinając nić jego życia? Płyta opowiada o człowieku, który podjął próbę stworzenia takiej mszy. W tym celu zrywa wszelkie powiązania z dotychczasowym życiem, udaje się do samotni, którą znajduje w opuszczonej latarni morskiej, by tam szukać spokoju i natchnienia. Muzyka na „Missa Atropos” oddaje to, co dzieje się w jego sercu i głowie, słyszymy też efekty jego pracy w postaci trzech krótkich utworów „Mass For Atropos I, II, III”, będących próbami stworzenia dzieła, aż wreszcie efekt końcowy starań artysty – epicki tytułowy „Missa Atropos”, który poraża ogromem emocji i doniosłością.
To samo należałoby jednak powiedzieć o każdym z 13 utworów znajdujących się na płycie. Trudno bowiem jakikolwiek fragment wyróżniać, gdyż mimo, że każdy z nich już sam w sobie jest miodem dla uszu, to w pełnej krasie wybrzmiewa dopiero w towarzystwie pozostałych. Płyta jest bowiem niesamowicie równa i spójna: nie ma żadnej kompozycji, która nie pasowałaby do pozostałych, nigdzie nie wkrada się żaden dysonans, żadna niejednorodność. Jednorodna nie znaczy jednak nieróżnorodna, bo różnorodności, częstych zmian nastroju i tempa oraz kalejdoskopu niesionych emocji, nie sposób muzyce Gazpacho odmówić. W ciągu kilku minut przechodzimy od intensywnych brzmień gitary, przez jednostajne, hipnotyzujące, narastające dźwięki do kościelnych chórów i nastroju sakralnego. Granice między utworami się zacierają, bez ciągłego spoglądania na wyświetlacz niemal nie do zauważenia (czy raczej: „nie do usłyszenia”, choć mówienie o „widzeniu muzyki” w przypadku Gazpacho nie jest wcale niedorzecznością).
Na koniec przydałaby się pewnie równowaga dla powyższej laudacji w postaci kilku słów krytyki… Tylko, że niczego, co można by skrytykować, bo po prostu na „Missa Atropos” nie znajduję. Jest to płyta co najmniej tak dobra jak „Tick Tock” i „Night”, godzinna podróż do innego świata. A takie tematy, jak „Defense Mechanism”, „Missa Atropos”, „She’s Awake”, „Vera” czy „Splendid Isolation” z pewnością nie tylko będą zapamiętane jako jedne z najlepszych, jakie ukazały się na płytach w 2010 roku, nie tylko przejdą do annałów jako jedne z najciekawszych osiągnięć Norwegów, ale towarzyszyć nam będą w tej podróży do innego świata. Towarzyszyć będą często. Bo po poznaniu tego albumu nie sposób jest do niego nie powracać. Często powracać…
W swoim newsletterze muzycy Gazpacho piszą: „Chcieliśmy dać słuchaczowi szansę, by na chwilę oderwał się od świata. Czy znów nam się udało? Zdecydujcie sami.” Nie pozostaje nic innego jak odpowiedzieć im: „Tak, tak, tak!” i jeszcze raz wcisnąć przycisk Play.