“Orchidee to kwiaty hodowane przez ogrodników dla ich pięknego aromatu. Jednak dopiero zapach dziko rosnących orchidei staje się o wiele mocniejszy i słodszy od hodowlanych” - tak istotę tytułu swojej nowej płyty wyjaśnia Steve Hackett. Trzeba przyznać, że album „Wild Orchids” to jedna z najbardziej wyrazistych płyt w jego dorobku. To płyta z muzyką, której smak i zapach stają się „mocniejsze” i słodsze” przy każdym kolejnym przesłuchaniu. A słuchać jej można w nieskończoność. Wtedy aromat tej muzyki potężnieje, gęstnieje i zniewala. Taki to jest album.
W największym uproszczeniu stylistykę hackettowskich „Dzikich orchidei” można określić jako wypadkową dwóch poprzednich płyt tego artysty: rockowej „To Watch The Storms” (2003) oraz klasycznej „Metamorpheus” (2005). Album „Wild Orchids” zawiera wszystkie najlepsze składniki obu tych wydawnictw. Ale czy ten stylistyczny melanż nie zdezorientuje sympatyków twórczości Hacketta? Czy nie zadadzą oni w końcu pytania: czy „Wild Orchids” jest albumem “bardziej” rockowym, czy „bardziej” symfonicznym? „Muzyka rockowa staje się wspanialsza, gdy doda się do niej orkiestrę” – ripostuje Steve, który jakby nic nie robił sobie z potencjalnych zarzutów o nadmierny eklektyzm swojej nowej płyty. Sięga on po prostu po dobrze sprawdzone przez siebie wzorce i otacza się na swoim albumie zaprzyjaźnionymi ludźmi: Rogerem Kingiem (k), Johnem Hackettem (fl,g), Robem Townsendem (sax) i innymi muzykami, którzy grali z nim na „To Watch The Storms”, a także korzysta ze znanej z „Metamorpheusa” Underworld Orchestry. Nic dziwnego, że poziom wykonawczy czyni „Wild Orchids” jedną z najwspanialej brzmiących płyt w jego dorobku. A zarazem jest ona chyba najbardziej zróżnicowanym albumem w całej dyskografii gitarzysty. W wersji podstawowej składa się ona z 13 utworów, lecz 11 września, a więc w dniu oficjalnej premiery, na rynku ukaże się równolegle wersja poszerzona o 4 dodatkowe nagrania wraz ze zmienioną kolejnością poszczególnych utworów. Niniejszy tekst dotyczy uboższej wersji, bo tylko taką aktualnie dysponuję. Myślę, że już za kilka dni postaram się o zamieszczenie na MLWZ.PL stosownego suplementu.
Steve Hackett zawsze lubił zaskakiwać swoich fanów. Ponad wszystko ceni on sobie możliwość częstych zmian repertuarowych i stylistyczną różnorodność, co wielokrotnie udowodnił na blisko 20 płytach solowych, z których wiele to nie tylko dzieła rockowe, lecz często bluesowe, orkiestrowe, czy akustyczne. Na swoim nowym albumie Hackett prezentuje muzykę, która mocno osadzona jest na rockowym fundamencie, ale mieni się przy tym tysiącem odcieni, począwszy od folku i jazzu, a skończywszy na muzyce orkiestrowej. Co więcej, sięgnął on po kilka zaskakujących coverów, a więc utworów z repertuaru innych wykonawców. Ale po kolei...
Album rozpoczyna się od „Dark Night In Toyland”. To wspaniały i porywający do dalszego słuchania wstęp. Muzyka pędzi na łeb na szyję, a melodia refrenu błyskawicznie wpada w ucho. Przed oczyma stają mi pędzące tabuny koni wojsk pułkownika Dowgirda z serialu „Czarne chmury”. Szalejące w tle smyczki stanowią idealny podkład pod prawdziwe gitarowe szaleństwa. To otwarcie, jakie można było sobie tylko wymarzyć. Działa na wyobraźnię i prowokuje do dalszego uważnego słuchania reszty płyty.
„Waters Of The Wild” to jedno z najbardziej nietypowych i zaskakujących nagrań w całym dorobku Hacketta. Łączy ono w sobie wpływy dalekowschodnie (sitar) z karaibskimi (bębny), a uporczywie wystukiwane rytmy przywodzą na myśl skojarzenia z muzyką Petera Gabriela. Potrzeba trochę czasu, by utwór ten zaczął odpowiednio funkcjonować w percepcji nawet najbardziej oddanego fana jego muzyki. Ale jak już zaskoczy, to nie można się od niego uwolnić.
„Set Your Compass” to rozmazana, delikatna ballada z dużymi wpływami szkockiego folku. Ach, te dudy w finale tego utworu! Można by ich słuchać bez końca. Nie tylko dud zresztą, przecież to, co Hackett wygrywa w tym utworze na swojej gitarze jest prawdziwym mistrzostwem świata.
Nastrój diametralnie zmienia się w „Down Street”. To najdłuższe, bo ponad 7-minutowe nagranie na płycie z tekstem recytowanym przez Hacketta niskim, tubalnym głosem. Daje to efekt zbliżony trochę do nagrania „The Devil Is The Englishman” z „To Watch The Storms” oraz do niektórych utworów z bogatego dorobku Franka Zappy, szczególnie w połączeniu z lekko wodewilowo-kabaretowo-swingującym motywem instrumentalnym, który uporczywie przewija się przez cały czas trwania tego utworu. Odnosi się wrażenie, że gra go jakaś orkiestra na wielkiej sali balowej pełnej tańczących par.
„Girl Called Linda” to dość typowa ballada o stosunkowo prostej melodii i z cudownym delikatnym wokalem. Mam wrażenie, że to głęboki ukłon Steve’a w stronę Paula McCartneya. Co proste to cieszy. Dlatego tak bardzo podoba mi się ten utwór. Nie muszę dodawać, że Steve nie byłby sobą, gdyby nie upiększył tej piosenki swoimi wirtuozerskimi popisami gry na gitarze akustycznej. Ależ on potrafi grać! A jak John gra pięknie na fletach!...
Akustyczny nastrój przewija się też w „To A Close”. Rozmarzony i wielce melancholijny to utwór z prześlicznymi harmoniami wokalnymi. Kojarzy mi się on ze spokojnymi pieśniami na Boże Narodzenie. Brzmi to trochę nierealistycznie, szczególnie o tej porze roku, ale taki właśnie nierealny, wręcz surrealistyczny jest klimat tego nagrania.
Następny na płycie, „Ego And Id” jest coverem utworu zamieszczonego na ubiegłorocznej płycie Johna Hacketta. Wersja Steve’a jest nieco mroczniejsza i jakby bardziej żywiołowa. Zastanawiające jest po co, a jeżeli już tak, to dlaczego akurat po to nagranie z płyty swojego brata sięgnął Steve? Przecież „Ego And Id” nie należał do najznamienitszych punktów programu albumu „Checking Out Of London”. No, ale widocznie jakiś powód ku temu być musiał.
„Man In The Long Black Coat” to kolejny cover. Tym razem to hackettowska wersja pieśni Boba Dylana. Zagrana jest ona w dość tradycyjnym stylu typowej bluesowej ballady z szelmowskim mrugnięciem oka w kierunku interpretacyjnego stylu a’la Peter Green i Mark Knopfler.
Utwór „Wolfwork” rozpoczyna się niczym symfonia, ale po kilku taktach przeistacza się w piosenkę, która jak na huśtawce przechodzi różne fazy: od mrocznych dźwięków po sielankowe nastroje. Znów króluje to różnorodność i pomieszanie różnych stylów. Ale ma to swój sens i uzasadnienie. Wszystko to co, wydawać by się mogło, nie pasuje do siebie, gra i współbrzmi tu wręcz idealnie.
„Why” jest trwającym zaledwie 45 sekund muzycznym żartem z melodyjką graną przez combo tradycyjnego jazzu. Wraz z wokalem dociera ona do nas z jakiegoś zdezelowanego radioodbiornika. Tytułowe pytanie sprawia, że sam zastanawiam się dlaczego i po co ten fragmencik w ogóle znalazł się na płycie? Ale widocznie jakiś sens być tego musi. Czy zastanawiamy się jaki jest sens dzikich kwiatów rosnących w polu? A dzikie orchidee pachną przecież mocniej, a ich aromat staje się mocniejszy...
Zaraz potem rozlegają się już krystalicznie czyste dźwięki orkiestry. To utwór „She Moves In Memories”, który jest właśnie takim klasycznie orkiestrowym instrumentalnym utworem, jakby żywcem wyjętym z płyty „Metamorpheus”. Wykorzystane są w nim pewne tematy z umieszczonej wcześniej na „Wild Orchids” piosenki „To A Close”. To bajkowo śliczny i znów mocno marzycielski utwór. Uduchowiony, zamglony i romantyczny, jak jego tytuł.
No i wreszcie mamy finał albumu w postaci dwóch połączonych ze sobą nagrań: „Fundamentals Of Brainwashing” oraz „Howl”. Pierwsze z nich to kompozycja utrzymana w balladowym nastroju, który chyba najbardziej przypomina tradycyjne progresywne utwory z repertuaru Steve’a. Z kolei „Howl” to utwór instrumentalny, pełen pseudokakofonicznych dźwięków, ale i tak pośród nich bryluje mistrzowska gitara Steve’a, z której ulatują fenomenalne nuty, toczące pojedynek z dźwiękami jazzującego fortepianu Rogera Kinga. Nad całością unosi się somnambuliczna atmosfera tajemniczości, zagadki i niepewności. Nagranie to nie pozwala przejść obok siebie obojętnie. Ono wciąga, ciekawi, denerwuje i intryguje... I robi to na tyle skutecznie, że gdy tylko muzyka milknie nie pragnie się niczego innego, niż nastawienia płyty „Wild Orchids” od samego początku.
Tak, dzikie orchidee pachną naprawdę zniewalająco. A ich aromat staje się mocniejszy i słodszy...