Guy Manning to jeden z tych artystów, którzy nie narzekają na brak świeżych pomysłów. Rokrocznie przygotowuje on płytę z premierowym materiałem zadziwiając zarówno zagorzałych fanów, jak i przeciwników, swoją regularnością, konsekwencją i wytrwałością.
Dobiegający końca rok miał być inny. Po ubiegłorocznej premierze albumu „Margaret’s Children”, będącego kontynuacją wydanego 5 lat wcześniej „dynastycznego” krążka „Anser’s Tree”, Manning wraz ze swoim zespołem wyruszył w trasę i właśnie na koncertowaniu miała się skupić jego tegoroczna działalność. Owszem, powstały jakieś muzyczne podwaliny pod nowy album, zarejestrowano nawet trochę materiału demo, ale nie było żadnej presji i pośpiechu. W końcu po 12 wydawanych z regularnością szwajcarskiego zegarka płytach, dobrze było zrobić sobie krótką przerwę. Ktoś wprawdzie rzucił pomysł nagrania albumu live, ale i ten pomysł odłożono do szuflady, czekając na bardziej sprzyjające okoliczności w postaci odpowiedniej sceny, sali, po prostu jakiejś specjalnej okazji.
Wszystko wskazywało na to, że w 2012 roku nie trafi nam w ręce nowa płyta Manninga, tymczasem zaś po jednym z „akustycznych” koncertów, Kev Currie, gitarzysta grupy towarzyszącej Guyowi, zaproponował, by zarejestrować w studiu akustyczne wersje utworów granych w trakcie występów na żywo. Pomysł spodobał się wszystkim, szczególnie, że stwarzał możliwość pokazania nieco innego, bardziej kameralnego oblicza muzyki Manninga.
Założenie było proste: materiał miał zostać zarejestrowany w studiu tak, jakby muzycy występowali na żywo, bez żadnych podpórek, dogrywek czy efektów wyczarowywanych w studiu dzięki multiplikowaniu ścieżek muzycznych i wokalnych. I tak się stało. W wyniku tego otrzymaliśmy zestaw 12 piosenek z prawie całego katalogu nagrań Manninga, odpowiednio zaaranżowanych i przystosowanych do akustycznego formatu całego projektu.
Zadziwiający jest końcowy efekt tego przedsięwzięcia. Guy Manning wraz z towarzyszącym mu zespołem zabiera nas w godzinną podróż wypełnioną kameralną i klimatyczną muzyką. Nastrój, który panuje na płycie „Akoustik” przypomina długimi momentami, wręcz aż do bólu, ballady w wykonaniu Jethro Tull. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale są chwile gdy zastanawiamy się czy to naprawdę wciąż gra jeszcze Manning, a nie Ian Anderson i jego grupa. Koniec końców trzeba przyznać, że eksperyment się powiódł. „Akoustik” to dobra płyta. Powinna spodobać się zarówno sympatykom twórczości brytyjskiego barda, jak i jego przeciwnikom. A z tego co wiem, jednych i drugich nie brakuje. Ci pierwsi dzięki płycie „Akoustik” odkryją nową twarz swojego ulubieńca i wysłuchają doskonale znanych utworów wykonanych w przyjemnym, bardzo stonowanym stylu, a ci drudzy będą mieli okazję przekonać się jak bardzo wszechstronnym artystą jest Manning i jak jego, niekiedy bardzo rozbudowane „elektryczne” utwory nabierają nowego blasku, gdy podane są w spokojny i nostalgiczny sposób. Bo niektóre z nich w swoich nowych, bardziej oszczędnych wersjach są naprawdę trudne do rozpoznania w stosunku do oryginałów.
Według mnie najciekawiej wypadają akustyczne wersje kompozycji „Antares”, „In My Life”, „Tears In The Rain” i „Margaret Montgomery”, choć nie ukrywam, że moim skromnym zdaniem całej płyty słucha się znakomicie. Szczególnie późnym wieczorem.\
Na koniec wymieńmy załogę, która pomagała Guyowi Manningowi w pracy nad tym krążkiem: Chris Catling gra na gitarze, Kev Currie na gitarze i śpiewa w chórkach, Stephen Dundon na flecie, Rick Henry na perkusji, Kris Hudson-Lee na basie, Julie King śpiewa i gra na perkusyjnych przeszkadzajkach, David Million na gitarze, a Martin Thiselton obsługuje syntezatory, a także gra na skrzypcach.