Cheltenham to przytulne angielskie uzdrowisko położone około 200 km na zachód od Londynu. Wskakujesz na Victoria Station do wygodnego autobusu i już po dwóch godzinach wysiadasz w samym centrum miasteczka. The Playhouse Theatre to jeden z trzech teatrów w Cheltenham. Nie największy, ale tego dnia był najważniejszy. Usytuowany kilkaset metrów od malowniczej promenady, na której bez przerwy coś się dzieje. A to odbywa się festiwal sześcioosobowych (męskich!) zespołów tanecznych, a to weteran wojenny zbiera datki do puszki, a to młodzian wyglądający na młodszego brata Raya Wilsona gra na gitarze podłączonej do wzmacniacza. Gdy usiądziesz, by odsapnąć w jednej z przeuroczych kafejek na pewno trafisz na kogoś znajomego. Ja wpadłem na zaprzyjaźnionych Norwegów: Mortena Clasena i Armfinna Isaaksona z grupy The Windmill, którzy tak jak i ja przyjechali do angielskiego spa z rodzinami, by obejrzeć pełną sceniczną wersję musicalu Clive’a Nolana „Alchemy".
W sobotni wieczór odbyło się główne, ostatnie spośród trzech pieczołowicie przygotowywanych przedstawień. Całkowicie inne niż to, które mieliśmy okazję obejrzeć w lutym w Katowicach. Choć trzeba przyznać, że wnętrze The Playhouse Theatre swoim klimatem oraz wystrojem trochę przypomina nasz Teatr Śląski. Nie ma tu jednak lóż, ani balkonów dostępnych dla publiczności, ale czerwone, wygodne fotele wydają się być znajome bywalcom progresywno-rockowym imprez organizowanych w katowickim teatrze. Na widowni, w trakcie wyprzedanego do ostatniego miejsca wieczornego przedstawienia, kilkoro znamienitych gości, między innymi mama Clive’a Nolana. Publiczność międzynarodowa. Norwegowie, Francuzi, Chilijczycy, Argentyńczycy, Anglicy, no i oczywiście Polacy. Naliczyłem pięć polskich głów. W niewielkim, trochę przyciasnym proscenium pomiędzy widownią, a sceną rozłożyli swe sprzęty muzycy (znani z Katowic: Claudio Momberg, Scott Higham, Mark Westwood i Kylan Amos), gdzieś z boku przy stole mikserskim usytuował się Peter Gee, basista Pendragonu, który tego dnia przeistoczył się w inżyniera dźwięku. Ciężka, opuszczona czerwona kurtyna z wyświetlonym na niej tytułem musicalu zwiastowała, że zaraz rozpocznie się spektakl. Prawdę powiedziawszy to właściwie dwa spektakle. Bo trzeba wiedzieć, że w sobotę, wczesnym popołudniem odbyło się tzw. „matinee show”, w którym wystąpili aktorzy-dublerzy. Od razu muszę przyznać, że zaprezentowali się oni wybornie, a w kilku przypadkach (o nich za chwilę) wręcz znakomicie. Wieczorem zaś, punktualnie o 19:45 rozpoczął się główny spektakl - ukoronowanie wielomiesięcznej pracy całej ekipy i punkt kulminacyjny kilkuletniej pracy nad musicalem jego autora – Clive’a Nolana.
Nie ma chyba sensu dokładnie opisywać wszystkich szczegółów samego przedstawienia. Ci, którzy poznali „Alchemy”, czy to z płyty CD, czy z lutowej prapremiery w Katowicach, fabułę znają doskonale. Skupię się więc tylko na różnicach. Zachwycił mnie przede wszystkim sceniczny rozmach. Niekiedy na scenie przebywało równocześnie ponad 30 osób. Sceny zbiorowe były dopracowane w najmniejszych szczegółach, i to zarówno z aktorskiego, jak i choreograficznego punktu widzenia. Całość skoordynował znany z roli Bena Greavesa, Christopher Longman. Człowiek, który w lutym w ostatniej chwili zastąpił Paula Menela, prywatnie lider zespołu Metropolis, stał się niespodziewanie, obok Davida Clifforda, głównym reżyserem angielskiej edycji musicalu. Czapki z głów! Podobać mogły się też stroje (przygotowała je Natalie Barnett) oraz rekwizyty, które swoim kolorytem i plastycznością zadbały o idealne oddanie szczegółów epoki, w której dzieje się akcja musicalu.
No i wreszcie gra aktorska. Moim zdaniem bezbłędna, przekonująca i zachwycająca. Naprawdę widać było długie tygodnie żmudnych przygotowań, prób i ćwiczeń. Wyposażeni w mikroporty artyści nie śpiewali, jak w Katowicach, do mikrofonów, ale swobodnie przemieszczali się po scenie wdając się w interakcje ze statystami i odgrywającymi swoje role w tle chórzystami, co zdecydowanie nadawało całości dynamiki i przestrzeni. Nie zmieniam zdania i uważam, że podobnie jak w Katowicach (relację z lutowego koncertu można przeczytać tutaj), najbardziej przekonująco i w ogóle najwspanialej z aktorskiego punktu widzenia wypadli Victoria Bolley (i to zarówno w roli Evy w głównym, jak i Amelii w popołudniowym przedstawieniu – śmiem twierdzić, że były to dwie najlepsze kreacje obu przedstawień) oraz Andy Sears – rewelacyjny w roli czarnego charakteru – Lorda Jagmana. Doskonale wypadł też Clive Nolan. Jego Profesor Samuel King był jeszcze ciekawszą postacią niż ten, którego pamiętamy z Katowic. Muszę też przyznać, że wcielający się w tę rolę w matinee show zawodowy aktor teatralny Ross Andrews (w głównym przedstawieniu zagrał on rolę kapitana statku, godnie zastępując nieobecnego Damiana Wilsona) wypadł po prostu znakomicie. Bardzo podobała mi się też Verity Smith w niewielkiej, acz bardzo wyrazistej roli gospodyni domowej oraz jak zawsze zachwycająca młodziutka Soheila Clifford w roli Jessaminy (w matinee show w tę postać wcieliła się – też udanie – Katie East). Efektowny był, jak zawsze, siwowłosy Chris Lewis idealnie wręcz stworzony do roli ducha Thomasa Anzeraya (trzeba jednak przyznać, że nie całkiem udźwignął on rolę Jagmana w matinee show, choć tak naprawdę po wysokim zawieszeniu poprzeczki przez Searsa każdemu trudno byłoby się zbliżyć do tego poziomu). No i wreszcie para głównych bohaterów – Amelia i William. W centralnym przedstawieniu, podobnie jak w lutym w Katowicach – Agnieszka Świta i Dave Clifford, w popołudniowym – Victoria Bolley i Alex White. To dwie różne pary i dwa różne podejścia do scenicznego nakreślenia sylwetek bohaterów. Nie chcę bynajmniej porównywać, który z duetów wypadł lepiej czy efektowniej. Trzeba to samemu ocenić oglądając dwie wersje przedstawienia. Powiem tylko tyle, że z aktorsko-wokalnego punktu widzenia obie pary stanęły na wysokości zadania i zadbały o to, by widzowie przeżyli falę należnych im uczuć i emocji.
Oba sobotnie przedstawienia zrobiły na widzach przeogromne wrażenie. Dość powiedzieć, że pełne teatralne wersje „Alchemy” cechowały się żywym tempem i wartką akcją, naprawdę świetną grą aktorską oraz, dzięki obecności tak wielu aktorów wciąż przewijających się niejako w tle głównej fabuły, wielkim scenicznym rozmachem.
Co teraz? Co dalej z musicalem „Alchemy”? Jego autor, Clive Nolan, podczas mowy końcowej wygłoszonej tuż po zakończeniu wieczornego spektaklu zdradził kilka szczegółów. Otóż, jest szansa na to, że przedstawienie zostanie przeniesione do jednego z teatrów londyńskiego West Endu. Jeszcze nie jako stały punkt repertuaru i nie w ramach ciągłej obecności na afiszu, ale przynajmniej na razie – jako jednorazowe przedstawienie. Jest już nawet pewna data: 11 sierpnia 2014 roku. Być może przez najbliższy rok pojawi się więcej możliwości? Mówi się o występach w Holandii i Francji. Clive zdradził też rzecz, która ucieszy wszystkich sympatyków jego musicalu: najprawdopodobniej będzie sequel! Nie na darmo w ostatniej scenie przedstawienia Profesor King, wbrew zaleceniom Anzeraya, wyciąga z ognia dziennik i chowa go za pazuchę. Najwyraźniej użyje go w części drugiej, w której pojawią się nowe postaci. Podobno uzgodniono już, że zagrają je Christina Booth i Allan Reed. Będzie to więc niejako powrót do czasów musicalu „She”. Clive „odgrażał” się także, że w części drugiej „uśmierci” kilka czarnych charakterów. Ciekawe czy przywróci do ziemskiego życia Amelię? Jak to będzie wyglądało w rzeczywistości? O tym przekonamy się, lecz pewnie nie wcześniej niż dopiero za kilka lat. Niektórzy już niecierpliwie czekają…