„Nie ma jednej metody” – wywiad z Wojciechem Pielużkiem, autorem płyty „The Damage Report” wydanej pod szyldem projektu Glass Island.
Wojciech Pielużek, niezależny wrocławski kompozytor rockowy, gitarzysta, wokalista i w coraz większym stopniu również producent muzyczny, zapisał już dosyć bogatą kartę. W latach 2001-2007, jako bardzo młody muzyk, był frontmanem ciekawie zapowiadającego się zespołu Lavender. Miał wówczas okazję dzielić scenę m.in. z tak uznanymi dziś progrockowymi firmami jak Riverside czy RPWL. Kilka lat później stał się motorem napędowym projektu Strange Moments, w którym odpowiada za kompozycje i partie wszystkich instrumentów, a mikrofon oddaje wokalistkom Asi Łukaszuk i Marzenie Słowik. Pielużek jest bardzo płodnym i eklektycznym twórcą, muzycznym poszukiwaczem i wciąż próbuje nowych rozwiązań. Dlatego mimo nieźle rozwijającego się Strange Moments, powołał do życia kolejny projekt – Glass Island. Właśnie ukazała się druga płyta wydana pod tym szyldem. Bardzo dobra, równa, progrockowa płyta. "The Damage Report” nie byłaby bez szans na zwycięstwo w rankingu najlepszych albumów stworzonych bądź współtworzonych przez Wojciecha Pielużka.
Maurycy Nowakowski: Pamiętam koncerty i demo Lavender, słuchałem dema i płyty Strange Moments, który również widziałem kilkukrotnie w wersji na żywo. Można powiedzieć, że jestem w miarę na bieżąco z twoją twórczością i drogą artystyczną, i jak dla mnie „The Damage Raport” to najlepsza porcja muzyki jaką dotychczas nagrałeś. Moim zdaniem ukazuje ona najwięcej atutów Wojciecha Pielużka – pomysłowość kompozytorską, umiejętność pisania przyjemnych dla ucha, niebanalnych melodii, dobry „warsztat” gitarowy, ucho wrażliwe na detale, dbałość o produkcję. Zapytam wprost: czy również twoim zdaniem drugi album Glass Island to najbardziej udane dzieło w twoim dotychczasowym dorobku?
Wojciech Pielużek: Na pewno jest to najlepiej brzmiąca płyta, jaką nagrałem. Brzmienia instrumentów, precyzja wykonawcza, jakość miksu – te elementy z pewnością prezentują się lepiej niż na poprzednich wydawnictwach. A sam materiał? Cóż… nie jestem krytykiem ani dziennikarzem, więc nie mnie o tym rozstrzygać. W moim odczuciu osiągnąłem pewną dojrzałość twórczą gdzieś w okolicach trzydziestki i śmiało podpisuję się pod wszystkim, co stworzyłem od tej pory – więc wliczają się w to debiutanckie płyty Glass Island i Strange Moments. Lavender to już jakby poprzednie życie… Ale też faktem jest, że płyty „Glass Island” i „Strange Moments” były w jakimś sensie kompilacjami. Zwłaszcza pierwsza z nich – na repertuar złożyły się wybrane kompozycje stworzone w latach 2017-19 bez konkretnych założeń artystycznych, nie myśląc o konkretnym projekcie. Za to „The Damage Report” stworzyłem już jako konkretny album istniejącego już projektu, w małym tylko stopniu opierając się na starszych pomysłach. Dzięki temu pewnie płyta jest bardziej spójna.
MN: To zacznijmy od sfery tekstowej. Utwory na „The Damage Report” przechodzą płynnie jeden w drugi, przez co album sprawia wrażenie konceptu, a tytuły prowokują skojarzenia z formą listu. O czym opowiadają teksty na tej płycie, czy faktycznie jest to list składający się na jedną opowieść?
WP: Nie jest to jedna opowieść, format niby-listu jest swego rodzaju narzędziem spajającym ten materiał w całość. Teksty większości utworów dotyczą głównie relacji międzyludzkich - nie tylko tych romantycznych, refleksji nad przemijaniem, czy zmianami, jakie zachodzą wokół nas, jak i w nas samych. Można powiedzieć, że jest w tym dużo marudzenia, zdołowania… Nic nie poradzę, że takie tematy i emocje inspirują mnie najbardziej, zresztą zawsze były obecne w muzyce popularnej. Ale dwa utwory zahaczają o tematykę niemal polityczną – tytułowy mówi o chaosie, który w głowie przeciętnego odbiorcy newsów może wywołać natłok wiadomości. Choć jest tam też apel o dystans, zachowanie otwartości umysłu, bycie gotowym na to, że przyjęte przez nas prawdy mogą okazać się fałszem – podobne tematy poruszałem już na pierwszej płycie. Za to kolejny numer – „Something Must Be Done” – to refleksja nad wszechogarniającym uczuciem niemocy i niemal apatii wobec okropieństw współczesnej rzeczywistości, które chyba nie jest obce wielu z nas. W gruncie rzeczy można powiedzieć, że cały album spaja właśnie temat refleksyjności. Ale z pewnością nie jest to opowieść.
MN: Uwagę zwracają dwa tytuły: „Deer i „Vanity Unfair”. To celowe zmyłki, zabawa w podobieństwa do innych, narzucających się zwrotów „dear” i „vanity fair”?
WP: Dokładnie tak. Pierwotnie miało być „Dear” ale coś mnie natchnęło, by zmienić pisownię. Powstał moim zdaniem bardziej intrygujący tytuł i zarazem udało się, mam nadzieję, zniwelować pewną pretensjonalność tej „listowej” struktury płyty. Zaś w przypadku „Vanity Unfair” chciałem uwzględnić słowo „vanity” (próżność) w tytule utworu – bo mówi właśnie o relacji z próżną osobą, lecz nie do końca wiedziałem, jak to zrobić. W końcu przyszła mi do głowy ta gra słów i spodobał mi się ten pomysł. Myślę też, że takie rozwiązania wprowadzają odrobinę humoru lub przynajmniej dystansu do tego – powiedzmy sobie szczerze – dosyć poważnego materiału.
MN: A „Cracow Station”? Zastosowałeś tu ciekawy zabieg przemycając tytuły piosenek Paula McCartneya. To rodzaj hołdu?
WP: Można tak powiedzieć, oczywiście kocham Paula całym sercem! Ale tak naprawdę, z osobistej perspektywy patrząc, chodziło tu o odwołanie do konkretnych wydarzeń. Ta piosenka jest po części zainspirowana dniem, w którym wybrałem się na koncert Paula w Krakowie w ramach trasy promującej płytę „Egypt Station”. Te odniesienia właściwie mają znaczenie tylko dla mnie samego, a dla słuchacza mogą być co najwyżej smaczkiem… Tak, czy inaczej muzycznie ten utwór raczej nie ma z McCartneyem wiele wspólnego.
MN: Przejdźmy zatem do muzyki. Zaskoczył mnie zarówno ciężar jak i intensywność tych utworów. Kompozycje są dosyć bogate, mają zwroty akcji i sprawiają wrażenie wielowarstwowych. Od czego zwykle zaczyna się budowa utworu Glass Island?
WP: Nie ma jednej metody. Tworzę często i regularnie, bywa, że zaczynam pracę nad jakimś pomysłem, po czym go porzucam, bo nie zmierza w ciekawym dla mnie kierunku. Czasami siadam do instrumentu – klawiszy lub gitary – i wymyślam pojedyncze motywy. Innymi razy jakiś koncept pojawia się najpierw w głowie. Jeśli o ciężar muzyki chodzi, to był to niemal przypadek. Otóż pierwsza wersja „Postscript” – jednego z pierwszych utworów, jakie powstały z myślą o tej płycie – była w wyżej tonacji, w której nie do końca dobrze brzmiał mój głos. Więc przygotowując wersję płytową obniżyłem tonację, co spowodowało, że aby móc zagrać niektóre partie gitary musiałem zmieć strój na dropped-D, czyli obniżyć najniższą strunę o cały ton. To zainspirowało mnie, żeby pokomponować w tym właśnie stroju, a tak się składa, że często stosowany jest w metalu, bo bardzo dobrze nadaje się do grania ciężkich riffów. Stąd tak sporo ich na tej płycie.
MN: Jak długo trwa proces twórczy konkretnych utworów?
WP: Różnie z tym bywa. Na przykład pierwsza wersja „Vanity Unfair” powstała już w 2014 roku, choć z niej ostał się tylko refren. Większość utworów powstała jednak dosyć szybko, głównie na przestrzeni dwóch ostatnich lat. Muzykę i ramową aranżację „Something Must Be Done” napisałem w kilka godzin. Nawet tak skomplikowane kompozycje, jak „Sleeping With Enemies” czy „Ages” powstały dość szybko. Podstawowe aranżacje też na ogół nie zajmowały dużo czasu – czasem długo dopracowywałem detale, ale baza pozostawała bez zmian. „Vanity Unfair” nie było nigdy w stylu ska, a „Damage Report” nie było akustyczną balladą (śmiech). Za to najwięcej czasu zawsze zajmuje mi dopracowanie tekstu.
MN: Podoba mi się to, że w wielu utworach słyszę logikę i płynność rozwijania pomysłów. Mimo tego, że kompozycje mają różne fazy, to nie czułem, żeby coś było na siłę ze sobą klejone. Chyba żaden utwór na „The Damage Report” nie składa się z kilku osobnych, wymyślonych w różnych okresach motywów, które ze sobą połączyłeś…
WP: Zgadza się! Chociaż… Wyjątkiem jest „Sincerely Yours”, który w całości zbudowany jest z motywów wszystkich wcześniej pojawiających się na płycie utworów, tyle, że przedstawione są w innych aranżacjach, tempach czy podziałach rytmicznych. To coś w rodzaju uwertury, tyle, że pojawia się pod koniec.
MN: Jak powstał „Ages”, najdłuższy utwór na płycie. Ma trzy elementy które mnie zaintrygowały. Toolowy motyw gitary w pierwszej minucie, naprawdę uroczą melodię w refrenach i kingrimsonowe techniki gitarowe w części instrumentalnej. Ciekawy koktajl.
WP: Ten „toolowy” wstęp powstał właśnie, kiedy zacząłem eksperymentować z strojem dropped-D, motyw właściwie sam wyszedł mi spod palców. Nie pamiętam już szczegółów – kompozycję ukończyłem już na jesieni 2020 – ale pamiętam, że był to bardzo płynny proces, utwór powstawał mniej więcej w takiej sekwencji, w jakiej słyszymy go na płycie. W pewnym sensie sam byłem zaskoczony, kiedy dotarłem do tego ciepłego refrenu, który wydaje się być z zupełnie innego świata niż część otwierająca numer. Ale tak, jak mówiłem, każdy kolejny fragment był naturalnym następstwem poprzedniego i mam nadzieję, że to słychać.
MN: Większość nagrań dokonałeś w domowym studiu, ale wiem, że album sporo zawdzięcza też pewnemu studiu w Kłodzku…
WP: Tak, od kilku lat mam ogromne szczęście pracować z Krzysztofem „Alvarem” Witosem z Digital Angel, który prowadzi studio nagraniowe w tym uroczym mieście. Alvar odegrał bardzo ważną rolę w nagraniu obydwu płyt Glass Island, a także albumu Strange Moments – gdyby nie jego ekspertyza w zakresie miksowania i realizacji dźwięku te płyty po prostu nie brzmiałyby tak dobrze, pewnie w ogóle by nie powstały! Świetnie się dogadujemy i moim zdaniem efekty naszej współpracy są coraz lepsze – mam nadzieję, że jeszcze sporo przed nami. Muszę tu też ukłonić się Krzysztofowi Tułeckiemu, z którym grałem przed laty w Lavender, i który zagrał partie basu na debiucie Glass Island, a dziś gra w Digital Angel. To właśnie dzięki niemu poznałem Alvara i zaczęła się moja przygoda z profesjonalnym nagrywaniem muzyki.
MN: Wiem, że w listopadzie masz już zaplanowane nagrania i że czeka Cię pracowity weekend we wspomnianym już kłodzkim studiu, ale misja ta nie dotyczy podobno ani Glass Island ani Strange Moments, tylko zupełnie nowego projektu. Uchylisz rąbka tajemnicy?
WP: Póki nie ma jeszcze gotowego materiału nie chciałbym zbyt wiele zdradzać. Ale mogę ujawnić, że w tym projekcie współpracuję z bardzo interesującym wokalistą. Wspólnie tworzymy materiał: on skupia się na tekstach i liniach wokalnych, ja na muzyce, ale obydwaj mamy wpływ na każdy aspekt kompozycji. Gra też z nami świetny perkusista. Muzycznie jest, jak zawsze u mnie, dość eklektycznie, ale trochę mniej rockowo i bardziej piosenkowo, niż w Glass Island. W sumie to nie ma sensu się na ten temat rozwodzić – jak muzyka już będzie gotowa to przemówi sama za siebie. Pracujemy na razie nad czterema utworami, które powinny ujrzeć światło dzienne w pierwszym kwartale przyszłego roku.
MN: Brzmi to obiecująco, zawsze chciałem Cię usłyszeć w lżejszym, piosenkowym repertuarze. A jaka przyszłość rysuje się przed Glass Island? Na koncerty podobno nie ma większych szans, ale na kolejne albumy chyba nie będzie trzeba długo czekać…
WP: No tak, koncertów nie planuję, choć nie wykluczam, że kiedyś może do nich dojść. Co do kolejnego albumu, to trudno powiedzieć mi coś konkretnego. Zarejestrowaliśmy już z Alvarem trzy nowe piosenki, ale póki co nie wiem jeszcze, w jakim kierunku to pójdzie i czy którykolwiek z tych kawałków trafi na kolejny album. Możliwe, że płyta numer trzy będzie dużo lżejsza od „The Damage Report”, co wcale nie znaczy, że będzie powolna i senna. Myślę też, że na przestrzeni kilku najbliższych miesięcy może pojawić się nowy singiel albo dwa. Prędzej czy później pewnie wypuszczę też album satelicki, bo zebrało się już kilka utworów, które nie trafiły na płyty, bo do nich nie pasowały, a są warte publikacji.
MN: Wiadomo, że Polska jest trudnym rynkiem dla tego typu muzyki, ale słyszałem, że „The Damage Report” cieszy się pewnym zainteresowaniem poza granicami naszego kraju. Utwory z tej płyty bywają grane w radiach z progrockową muzyką, brałeś też udział w audycji, w trakcie której odpowiadałeś na pytania słuchaczy. Opowiedz trochę o tym zainteresowaniu progrockowej niszy z innych krajów.
WP: To w sumie ciekawe zjawisko, sam do końca nie wiem, z czego to wynika ale rzeczywiście muzyka z albumu była już grana na falach kilku stacji w takich krajach, jak Anglia, Francja, USA czy Kanada. O płycie napisało też kilka portali i profili społecznościowych poświęconych ambitnemu rockowemu graniu... Wydaje mi się, że tego typu muzyka raczej nie ma szansy na pozyskanie sporych skupisk fanów w jednym obszarze geograficznym, ale za to wszędzie na świecie znajdują się ludzie, których może zainteresować. Oczywiście bardzo cieszy mnie fakt, że mam szansę trafić do większej ilości słuchaczy, ale nie wiem, skąd tym razem to wzmożone zainteresowanie. Może rzeczywiście album jest na tyle dobry, że nie da się go zignorować? (śmiech)
MN: Byłeś już muzykiem cztero, a chwilami nawet pięcioosobowego zespołu, jakim był Lavender, od kilku lat współpracujesz z wokalistkami na zasadzie duetu kompozytor/gitarzysta plus wokal, Glass Island to w tym momencie projekt jednoosobowy, a na horyzoncie masz nagrania z wokalistą i perkusistą. Można powiedzieć, że próbujesz sił w różnych konfiguracjach. Jaki model pracy najbardziej Ci odpowiada? Lepiej się czujesz jako absolutny szef doglądający całego procesu i odpowiadający za efekt na każdym odcinku, czy wolałbyś być jednak częścią sprawnie działającego zespołu?
WP: Trudne pytanie… Tym, co najbardziej interesuje mnie w całym procesie jest tworzenie muzyki, a granie jest dla mnie dużo mniej istotne – to tylko metoda realizacji pomysłów. W każdym układzie, w którym się znajdowałem zawsze pełniłem rolę głównego twórcy i dobrze się w tym czuję. Ale prawda jest taka, że lubię pracować z innymi ludźmi, zwłaszcza, gdy są w pełni zaangażowani, ale z tym niestety różnie bywa... A jest też tak, że ja dosyć regularnie piszę muzykę, nagrywam demówki, niekoniecznie myśląc o tym, że to jakiś solowy projekt. Glass Island jest naturalną konsekwencją tych działań. I jestem bardzo zadowolony z tego, co udało mi się osiągnąć, ale też bardzo cieszę się na tę – wspomnianą już – nową współpracę twórczą, bo pcha mnie w rejony, do których w pojedynkę bym nigdy nie dotarł. Więc chyba najlepiej czuję się mając kilka opcji, mogąc pracować na różne sposoby. A gdy popatrzymy na współczesny świat rocka, to zupełnie normalne jest to, że muzycy udzielają się w kilku zespołach czy projektach równocześnie. Uważam, że to bardzo dobre i rozwijające. Działanie w obrębie wyłącznie jednej grupy ludzi lub tylko na własną rękę potrafi bardzo ograniczać.