Trudno oczekiwać cudów od nieznanego szyldu, jakim dla większości słuchaczy może być Glass Island. Projekt nie ma długiej historii, a „The Damage Report” to dopiero jego drugi album. W sumie duży znak zapytania. Tymczasem to jedna z tych niepozornych płyt, na których wszystko się zgadza. Już pierwsza, dojrzała kompozycja wiesza poprzeczkę wysoko, a kolejne utwory jej nie strącają. Tu nie ma przypadków. Na każdym kroku słychać dużą świadomość artystyczną, dojrzałość, odwagę do penetrowania nieoczywistych rejonów muzycznych oraz wysokie umiejętności techniczne niezbędne do realizacji wcale niełatwych pomysłów. Kompozycje są solidnie napisane i niebanalne, partie wszystkich instrumentów zagrane na bardzo wysokim poziomie, układ repertuaru został przemyślany i dobrze zbilansowany, produkcyjnie całość jest dopieszczona. W sumie brzmi to jak dzieło zespołu, w który jakiś prężny wydawca wpakował sporo kasy… Nic bardziej mylnego. Za projektem Glass Island stoi niezależny wrocławski kompozytor i gitarzysta Wojciech Pielużek, który odpowiada za jakość tej muzyki na każdym odcinku jej powstawania. Skomponował wszystkie utwory, zagrał na wszystkich instrumentach, zaśpiewał, współprodukował album, a nawet zaprojektował okładkę. Przyjrzyjmy się zatem „The Damage Report”, bo to płyta niecodzienna i warta uwagi.
Stylistyka. Mamy do czynienia z dosyć ciężką, gęstą i intensywną muzyką progrockową, z dominującym ostrym brzmieniem gitar. Pielużek ma spory wachlarz technik gitarowych, potrafi poprowadzić subtelne, „gilmourowe” solo jak w otwierającym całość „Deer”, czy zaproponować łagodny motyw jak w końcówce „Sleeping with Enemies”, ale częściej riffuje, frazuje i „gra akordem”. Krótko mówiąc: różnorodnie wykorzystywana gitara przoduje w aranżacji, choć zwykle podbita jest lub lekko złagodzona brzmieniem instrumentów klawiszowych wyłaniających się z drugiego planu. Sekcja jak przystało na muzykę o korzeniach progresywnych rzadko serwuje banalne, standardowe rozwiązania rytmiczne, ale też, co cieszy, nie ma tu niepotrzebnych komplikacji. Jeśli rytmy są złamane to tylko po to, by jak najatrakcyjniej osadzić ciekawe rozwiązania harmoniczne i melodyczne. W każdej warstwie kompozycji dominuje rozsądna odwaga, dzięki czemu płyta jest spójna, sprawia wrażenie dobrze przemyślanej i zbilansowanej. Akcenty postawione są przy ciężarze i intensywności, ale są też chwile oddechu, gdy album się wycisza i pojawiają się smakowite subtelności. I wreszcie najważniejsze – melodyka. Pielużek potrafi układać melodie i nie boi się z tej umiejętności korzystać. Nie ma na tej płycie utworu, w którym zabrakłoby dobrego motywu melodycznego. To duży atut.
Repertuar. Dostajemy dziewięć kompozycji składających się na pięćdziesiąt minut muzyki. Przy takiej intensywności to maksymalna dawka. Na szczęście Pielużek nie chciał przedobrzyć i niczego już do tej „winylowej porcji” nie dokładał. Kolejne utwory płynnie przechodzą jeden w drugi, co siłą rzeczy sprawia, że płyta brzmi jak „utwór programowy” i najlepiej słucha się go w całości. „Deer” jest rodzajem wprowadzenia, całość rusza z kopyta od drugiego „Vanity Unfair”, który określa właściwe brzmienie i dynamikę reszty repertuaru. Do moich faworytów należą „Sleeping With Enemies” i „Ages”. Ten pierwszy łączy nienachalną melodykę z dużym ciężarem, gęstością i świetnym, celowo „kanciastym” zrytmizowaniem przewodniego motywu. Pielużek podaje tekst w ciasnych ramach rytmicznych, bardziej recytując niż śpiewając, uderzenia perkusji przeplatają się z ciętymi zagrywkami gitar, w efekcie uzyskujemy swoiste, intrygujące „muzyczne karate”. Piosenka trwa cztery i pół minuty, a naprawdę dużo się w niej dzieje, bo zaraz po fragmencie głośnym, następuje bardzo logiczne przejście w kilkudziesięciosekundową część instrumentalną zwieńczoną bardzo ładnym solem gitary. „Ages” to już klasyczna długa forma, ze skrupulatnie zbudowaną dramaturgią i kilkoma zwrotami akcji. Spokój ambientowego początku burzy tajemniczy, toolowy motyw gitary, a w drugiej minucie dialog pulsujących partii klawiatur i zadziornych fraz gitarowych przenosi kompozycję na właściwe, docelowe rejestry. Robi się głośno i ciasno od natężenia dźwięków. Gdy już wydaje się, że muzyczna konstrukcja jest kompletna, Pielużek bardzo logicznie wycisza, opiera kolejny fragment na delikatnym motywie gitary, by poprowadzić utwór w stronę uroczego refrenu z zapadającą w pamięć chwytliwą melodią. Ciężar oczywiście niebawem powróci, szczególnie w zamykającej części instrumentalnej, gdzie pojawiają się wyraźne zabarwienia kingcrimsonowe.
Koncept. Jak już pisałem „The Damage Report” najlepiej słuchać w całości, ale nie jest to album koncepcyjny sensu stricto. Nie jest to jedna opowieść rozpisana na dziewięć piosenek. Teksty opowiadają o trudnych relacjach międzyludzkich („Sleeping With Enemies”), o ulotności entuzjazmu i narastającym z wiekiem zobojętnieniu („Ages”) i przede wszystkim o ludziach zagubionych w gęstniejącej pajęczynie medialnej (dez)informacji. W sferze tekstowej sporo mamy powagi, ale Pielużek nie chcąc przeciążyć wydawnictwa puszcza też oko do słuchacza, celowo przeinaczając niektóre tytuły („Deer”, zamiast spodziewanego „Dear” i błyskotliwe „Vanity Unfair” parafrazujące „Vanity Fair”). Z kolei w tekście „Cracow Station” doszukamy się kilku nawiązań „McCartneyowych”, co można odbierać jako swoisty hołd dla sir Paula.
„The Damage Report” to zaskakująco dobry, równy i dojrzały album, który, jak to w prog rocku często bywa, ukazuje swoje zalety niespiesznie, odsłuch po odsłuchu. A ma tych zalet sporo, bo praktycznie na każdym odcinku twórczym Wojciech Pielużek wykonał kawał świetnej roboty.