Kolejny prog rockowy maraton. To samo miejsce, ten sam gmach, ta sama scena, te same korytarze, te same fotele i w wielu przypadkach… te same twarze fanów. Nie, nie narzekam. Żałuję. Żałuję, że takie muzyczne święta Metal Mind serwuje nam raz na kilka miesięcy. Ja co miesiąc poproszę. Albo co tydzień. Może być na przykład w każdy poniedziałek…
Pięciogodzinny show w Teatrze Śląskim rozpoczął debiutujący w naszym kraju zespół Final Conflict. Na jego czele, co jest rzadkością, stoi dwóch gitarzystów: Andy Lawton i Brian Donkin. Na deskach katowickiego teatru towarzyszyli im keyboardzista Steve Lipiec (sprawdziłem przy piwie, że pomimo polsko brzmiącego nazwiska nie mówi w naszym ojczystym języku) oraz sekcja rytmiczna w osobach bardzo młodych (na tle trzech weteranów) muzyków: Henry Rogers (dr) i Barry Elwood (bg).
Zagrali półtoragodzinny show ze swoimi wielkimi hitami „Stand Up”, „Stop” i „The Following” na czele. Bardzo ładna była szczególnie pierwsza część koncertu (efektowne otwarcie w postaci utworu „Solitude”). Potem było już różnie. Zespół nie był chyba najlepiej nagłośniony przez co zatracił przez to znane ze swoich studyjnych płyt wysublimowane brzmienie, a długimi chwilami jego muzyka przypominała po prostu zwykły hałas. Zagrany w połowie koncertu niesamowicie dynamiczny utwór „Rebellion” dał sygnał do totalnego szaleństwa na scenie, które znalazło finał w efektownym solo na perkusji młodego Henry Rogersa, którego aparycja, kiedy to po koncercie rozmawiałem z nim przy barze, do złudzenia przypominała mi Toma Chaplina z grupy Keane. Potem zespół zagrał jeszcze „All Alone”, „The Janus” i na bis „Waiting For A Chance” ze swego chyba najpopularniejszego albumu „Quest”. Obiektywnie rzecz biorąc, występ należał do średnio udanych. Głośniej, wcale nie znaczy lepiej. Przez pomieszanie tych pojęć grupa Final Conflict pokazała chyba mimowolnie i trochę przez przypadek swoje „metalowe” oblicze. A przecież grupą metalową nie jest i nigdy nie była. Choć trzeba też przyznać, że szczególnie w pierwszej połowie występu, Final Conflict udowodnił, że jest ciekawym zespołem, i to nie tylko z tego powodu, że ma dwóch niezłych śpiewających gitarzystów. Przyznam szczerze, że mam do tej grupy stosunek szczególny. A poniedziałkowy wieczór był o tyle sympatyczny, że w foyer teatru po raz pierwszy z życiu spotkałem się osobiście z Andy Lawtonem, z którym koresponduję od blisko 20 lat. Gdy przedstawiając mu w teatrze moją córkę powiedziałem, że w chwili gdy przysłał mi cieplutki egzemplarz albumu „Quest” obchodziliśmy jej drugą rocznicę urodzin, odparł: „Artur, wygląda na to, że jesteśmy już starymi ludźmi”. Stary, nie stary, ale grać to pan potrafi, panie Lawton!
Za to zespół Credo wypadł naprawdę widowiskowo i wspaniale. Podczas ich występu już wszystko ładnie brzmiało. A muzyka, jak na rock neoprogresywny świetna, tyle, że mało oryginalna. Lecz nikomu to nie przeszkadzało. Bo zagrali bez żadnych kompleksów. Bez zbędnego kombinowania i zadęcia, dali po prostu bezpretensjonalny show pełen odniesień do tradycyjnego neoprogresywnego grania. Zespół wykonał w całości (choć w nieco zmienionej kolejności), nagrania ze swojej płyty „Rhetoric”, w połowie występu wplótł wiązankę z nagrań ze swojej pierwszej płyty „Field Of Vision” („Power To The nth Degree” / „Phantom” / „Rules Of Engagement” / „Goodboy”) oraz zaprezentował premierowy utwór „Round’n’round” (zwróciłem uwagę na dwie fenomenalne gitarowe solówki) z planowanej do wydania w przyszłym roku nowej studyjnej płyty. Wspaniale prezentował się będący tego dnia w rewelacyjnej formie frontman Mark Colton, który szalał, biegał, zakładał kominiarkę, bawił się filmującą go kamerą, a w przerwach miedzy utworami swoimi zapowiedziami wprowadzał widzów w wesoły nastrój. W pewnym momencie wyliczył ze sceny osoby, które przyczyniły się do tego, że jego zespół znalazł się na deskach Teatru Śląskiego w Katowicach. Mark, dzięki za ciepłe słowa. To miłe :-). Swoimi przecudownymi solówkami na gitarze czarował publiczność Tim Birrell. Ten niemłody już muzyk udowodnił, że dobry prog rockowy artysta może być jak wino. Grał tak pięknie i wspaniale, że kilkakrotnie w trakcie koncertu dostał owację na stojąco. Swoim stylem gry przypomina mi on młodego Steve’a Rothery’ego, choć czasami jak w utworze „A Kindness” zachwycał dźwiękami a’la Carlos Santana. Finał występu Credo to utwór „From The Cradle To The Grave”. Publiczność zgromadzona w Teatrze Śląskim była wniebowzięta. Miałem wrażenie, że dach teatru unosił się z wrażenia, a aplauz był wręcz ogłuszający. Owacje na stojąco. Łzy wzruszenia w oczach. Ciarki rozkoszy na plecach… Tak, to był chyba jeden z najbardziej podniosłych momentów całego wieczoru.
Jako główna gwiazda dnia około godziny 21:30 na scenie pojawił się Pendragon. No i cóż tu powiedzieć… Zespół zagrał wspaniały, trzymający w napięciu przez całe trzy godziny, koncert. Rozpoczęli od „Walls Of Babylon”, po czym wykonali swój kolejny klasyk „A Man Of Nomadic Traits” oraz pamiętną suitę „Wishing Well” z płyty „Believe”. Nie epatowali publiczności nowościami z dopiero co wydanego albumu „Pure”. W sumie wykonali z niego zaledwie 3 fragmenty: „Eraserhead”, „The Freak Show” oraz, na zakończenie zasadniczej części koncertu, „It’s Only Me”. W sumie niewiele było tych nowości na tle takich klasyków, jak „Total Recall”, „Nostradamus”, „Breaking The Spell” (chyba najlepszy fragment koncertu!!!), „Sister Bluebird”, „The Shadow”, „The Voyager”, „Masters Of Illusion”, „And We’ll Go Hunting Deer”, „The King Of The Castle” oraz wykonanej na sam koniec suity „Queen Of Hearts” z niezwykle przebojowym (cała sala śpiewa!) fragmentem „The Last Waltz”.
Pendragon zagrał piękny koncert. Warto było zostać aż do końca tego maratonu i czekać w foyer na spotkanie z muzykami. Chociaż mocno zmęczeni, chętnie i cierpliwie pozowali fanom do wspólnych fotografii, a pamiątkowe sesje zdjęciowe trwałyby pewnie do wczesnych godzin porannych, gdyby nie rozeźlona ekipa pracowników Teatru Śląskiego, która bezceremonialnie wypraszała fanów zespołu na zewnątrz. Jak zawsze sympatycy Pendragonu otrzymali od swoich ulubieńców pakiet: doskonałą muzykę, przyjazne sesje foto i czas na serdeczne pogaduszki. Być może szkoda trochę, że nie było w koncertowym zestawie ani „Indigo”, ani „Comatose”, no ale pamiętajmy, że tegoroczna trasa przebiega pod znakiem 30. rocznicy istnienia zespołu. Klasyki miały tego dnia priorytet. I bardzo dobrze.
Na marginesie mała uwaga do gry Scotta Highama – nowego perkusisty w zespole. O ile na płycie „Pure” wszystko jest w porządku, tak na żywo trochę za bardzo zagłusza on resztę zespołu. Zdecydowanie lepiej pasował do nich pan Crabtree, miał więcej pokory w sobie. No, ale techniki Scottowi odmówić nie można (kłania się szkoła Mike’a Portnoya). Swoje partie wykonuje jak należy. Żywiołowo i widowiskowo. Czasami aż za bardzo. Ale widać było, że bardzo się starał i że bardzo mu zależało na tym, by wypaść jak najlepiej. Reszta zespołu jak zawsze spisała się bardzo dobrze, no i wyszedł nam z tego cudowny trzygodzinny koncert, który będziemy wszyscy pamiętali przez długie lata. Tym bardziej, że występ Pendragonu, podobnie jak i koncerty Credo i Final Conflict, uwiecznione będą na płytach DVD, które ukażą się na początku przyszłego roku.Grubo po pierwszej odpaliłem samochód i wróciłem do Krakowa. W domu byłem około 3 w nocy. Rano budzik zerwał mnie z łóżka o 7. Spałem krótko, ale intensywnie. Cudowne dźwięki grały mi w uszach przez całą noc. Pierwszą rzeczą, o której rano pomyślałem było: „co robię w następny poniedziałek? Czy w Teatrze Śląskim nie szykuje się przypadkiem jakiś kolejny prog rockowy maraton?”…