Anathema, Demians - Kraków, 21.10.08

Piotr "Piok" Bieroński

ImageOdkąd pamiętam muzyka grana przez formację Anathema wydawała mi się nieco dziwnym tworem. Z jednej strony grupa wydaje się aspirować do tego, by jej muzykę nazywać prog rockiem. Z drugiej, dążenie to cechuje obecnie różnorakie kapele, przypisujące sobie progresywną łatkę nieco na wyrost i czasem wydaje mi się, że Anathema jest na liście tych zespołów. To wzbudziło moje mieszane uczucia przed koncertem. Bo teoretycznie widowisko zapowiadało się bardzo interesująco: w końcu miały wystąpić sławy brytyjskiego, progresywno-depresyjnego rocka wraz z bardzo obiecującym supportem w postaci francuskiego Demians. Nie mając okazji zobaczyć wcześniej Anathemy na żywo, obawiałem się jednak również, że będzie to widowisko składające się z nadmiaru sztucznych podniet. Nie umiem wytłumaczyć dlaczego, jednak wśród progrockowych zespołów Anathema ma w sobie wyjątkowo dużo czegoś, co przywołuje mi na myśl fanki mdlejące pod wpływem wrażeń estetycznych wywołanych zagraniem przez ukochanego gitarzystę (oczywiście szalenie przystojnego) banalnie prostego riffu. Jak się później okazało nie były to obawy nieuzasadnione, jednak nie przyćmiły tego na co wszyscy czekali: naprawdę dobrego widowiska.

Zanim jednak na scenie wypełnionego po brzegi krakowskiego Klubu Studio pojawili się bracia Cavanagh i spółka, swoje pięć minut (a konkretnie około trzy kwadranse) otrzymali Francuzi z formacji Demians. Na swoich studyjnych nagraniach brzmieli niezwykle obiecująco. Bardzo chciałem przekonać się jak wypadną na żywo. I tu niestety mieliśmy pierwszą (i na szczęście jedyną) dużą wpadkę wieczoru. Przede wszystkim raziło słabe nagłośnienie, jak również lakoniczne, ograniczające się do wymienienia tytułu piosenki i mrukliwego „thank you” wypowiedzi lidera zespołu. Było to irytujące, a publika dała owej irytacji wyraz prowadząc głośne rozmowy w czasie, kiedy muzycy grali. Przeszkadzać mogło też puszczanie sporej ilości materiału „z komputera” (wszystkie partie klawiszowe i różnorakie tła). Momentami nie wiedziałem, czy muzycy faktycznie grają na żywo, czy też prawie wszystko leci z taśmy. Niemniej jednak, muzycznie Demians wciąż wydaje się być interesujący. Warto iść na ich koncert jednak tylko w przypadku, kiedy to właśnie oni będą gwoździem programu.

Po krótkiej przerwie nastąpiło to, na co wszyscy czekali. Zgasły światła. Otworzyły się drzwi, przez które w ciemnościach na scenę wkroczyli muzycy. Po plecach przeszedł dreszcz, a przez salę przewinął się ogłuszający okrzyk. Kapela zaczęła mocno... Bardzo mocno. Do tego stopnia, że nadal dzwoni mi w uszach. Poziom głośności był delikatnie mówiąc przytłaczający. Za pozytyw należy uznać fakt, iż poziom ten pozwalał jeszcze na wyłapanie poszczególnych instrumentów. Bardzo podobał mi się dynamiczny początek koncertu. Pozwoliło to publice rozgrzać się po niezbyt udanym supporcie. Zaczęło się od melodyjnego „Deep”, a następnie zostaliśmy uraczeni mocno elektronicznym „Closer”. Dynamika gry była moim zdaniem porywająca, a zespół wydawał się faktycznie zaangażowany w swoją muzykę. Cieszyło to w szczególności, gdyż zdaniem wielu moich znajomych w przeszłości grupa miała z tym niemałe problemy. Rozczarowało mnie z kolei wykonanie „Empty”, które na płycie Alternative 4 stanowiło element mocno energetyzujący. Tu zabrakło nieco pazura, a i partie wokalne były śpiewane nieco mniej melodyjnie. Paradoksalnie tego wieczoru Anathema wypadała zdecydowanie lepiej w mocnych, szybkich kawałkach. Zachwyciło mnie wykonanie „Hope”, które było jednym z niewielu utworów, w których muzycy zdjęli z twarzy maskę nadwrażliwych dusz ze skłonnością do depresji. Przynajmniej tego wieczoru wolałem Anathemę z uśmiechami na twarzy, niż wpisującą się w swój klasyczny, przygnębiający styl. W tych weselszych momentach naprawdę chciało się skakać i śpiewać razem z zespołem.

Miłą niespodziankę stanowiło nawiązanie do najnowszego dzieła zespołu – albumu „Hindsight”, który oferuje znane nam już kawałki zespołu w wersji akustycznej (recenzję tej płyty, drodzy Czytelnicy, możecie przeczytać tutaj). Na chwilę duży koncert zamienił się w teatr jednego, a później dwóch aktorów. Danny Cavanagh grał najpierw solo, a następnie wraz z bratem zaprezentował kultowe już niemalże „One Last Goodbye”. Było to niewątpliwie bardzo ciekawe urozmaicenie tego koncertu. Jednakże drugi z tych utworów w moim przekonaniu stracił trochę ze swojego pierwotnego, dramatycznego charakteru.

Do kolejnych plusów zaliczyć należy natomiast licznie zgromadzoną, żywiołowo reagującą (czasami aż nadto, o czym wspominałem na początku) publiczność i bardzo dobrą atmosferę. Obyło się na szczęście bez bufonady, choć zakrawało na nią granie Vincenta tyłem do publiczności. Techniczne niedoskonałości gry oraz spięcia można wybaczyć zważywszy na atmosferę i klimat wieczoru. Tym samym koncert można w zasadzie podsumować w trzech słowach: głośno, mocno, klimatycznie. Choć nietaktem wobec muzyków Anathemy byłoby pominięcie kwestii podstawowej, że było naprawdę bardzo fajnie.

Setlista Anathemy:
Deep
Closer
Far Away
Angels Walk Among Us
A Simple Mistake
Anyone, Anywhere
Empty 
Judgement
Panic
Shroud of False
Lost Control
Regret
Hope
Temporary Peace
Flying
Are You There?
One Last Goodbye
Angelica
A Dying Wish
Sleepless
Hindsight
Fragile Dreams
MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok