Przyznam się, że wrażenie całości zatarła troszeczkę długość koncertu - 1 godzina i 4 minuty części zasadniczej oraz tylko 1 bis trwający 6 minut. Co prawda lubię pewien niedosyt koncertowy, ale ten był przesadzony. Dało się to również odczuć wśród wychodzącego tłumu. Może to specyfika takiego w końcu mało progresywnego koncertu, bo mimo że było aż 17 utworów to trwały one po około 4 minuty, co w sumie dało koło godziny muzyki.
No i po tak długim wstępie związanym z trwaniem koncertu mogę przejść do muzyki - ona była w końcu najważniejsza. Całość zaczęła się od dwóch kompozycji z repertuaru samego Aviva znanych już z promocyjnego singla. Dla mnie zdecydowanie pierwszy utwór – „Black & White” zrobił o wiele większe wrażenie. Dynamicznie zagrany z mocnymi gitarami i bardzo fajnie poprowadzony przez instrumenty klawiszowe. Utwór nr 2 – „It's Allright” wywodzi się myślę z wcześniejszych dokonań Aviva, gdyż to taka popowa kompozycja. Jeszcze przed rozpoczęciem zastanawiałem się nad tym, że skoro gościem specjalnym jest Steven Wilson to na ile będzie to koncert Blackfield, na ile samego Aviva. Odpowiedź uzyskałem już przy trzecim utworze - był to Miss U. W sumie prawie połowa repertuaru to utwory znane z płyt wydanych pod szyldem Blackfield. Były one przemieszane tak, że całość robiła wrażenie spójnego koncertu. Co to utworów Blackfield to bardzo energicznie wyszedł „Once” i „Glow” zaśpiewany przez Aiviva tylko przy własnym akompaniamencie instrumentów klawiszowych. Nie zabrakło najbardziej rozpoznawalnych: „Blackfield”, „End Of The World” zagrany na koniec zasadniczej części koncertu oraz „Cloudy Now” zagrany jako ostatni utwór występu. Z utworów Aviva największe wrażenie zrobił na mnie „The One” może dlatego, że najlepiej go wcześniej znałem ale też ze względu na niesamowitą energię przekazu. W koncercie nie brak było osobistych odniesień Aviva: do panującej bezsensownej wojny w jego kraju („Heroes”), swojego dzieciństwa i tego jak wiele zawdzięcza rodzicom („October”) czy też perypetiach miłosnych („Berlin”).
Steven Wilson przez cały czas koncertu schowany był gdzieś z tyłu, na drugim planie, jakby był zwyczajnym gitarzystą wspomagającym głównego artystę. Praktycznie był cały czas na scenie z wyjątkiem kilku utworów. Ożywiał się dopiero przy blackfieldowskich utworach zwłaszcza tych, w których udzielał się wokalnie pokazując swoje prawdziwe (porcupine’owskie) oblicze. Publiczność zresztą też jakby bardziej czekała na utwory Blackfield, skandując pomiędzy nimi nazwę zespołu i jakże bardziej żywiołowo reagując na te właśnie utwory. Na koniec jeszcze kilka słów odnośnie jakości dźwięku. Od razu przyznam się, iż nie śledziłem koncertu z jednego miejsca tak aby mieć w miarę obiektywny pogląd. No i tutaj niestety małe rozczarowanie: było za głośno w stosunku do możliwości zainstalowanego sprzętu nagłośniającego. Poszczególne instrumenty zlewały się, tracąc swoją dynamikę i tworząc taki swoisty hałas. Szkoda, bo słyszałem lepiej dopracowane nagłośnienie w tej sali.
Podsumowując, występ był bardzo udany. To świetnie koncertowe rozpoczęcie nowego roku. Myślę, że Aviv udowodnił polskiej publiczności, iż jego popularność w Izraelu nie jest przypadkowa i że raczej może być spokojny o frekwencję na kolejnym występie (zwłaszcza, gdy u boku byłby Wilson). Niewątpliwe minusy, czyli nagłośnienie i czas trwania występu myślę, że pójdą w zapomnienie.