Wywiad z Mickiem Pointerem

Artur Chachlowski

ImageZapewne wielu z naszych Czytelników od marillionowskiej płyty „Script For A Jester’s Tear” rozpoczynało przygodę ze zjawiskiem znanym jako rock neoprogresywny. Wydany niemal równolegle z tym albumem koncert Marillionu z Hammersmith Odeon (wydany na kasecie video „Recital Of The Script”) do dzisiaj jest przedmiotem uwielbienia przez fanów. W napisach końcowych tego wydawnictwa można znaleźć adnotację: „był to ostatni występ Micka Pointera z zespołem”. Zbliżająca się wizyta muzyków dowodzonych przez byłego perkusistę Marillionu jest doskonałą okazją do tego, by porozmawiać z nim o czasach sprzed ćwierć wieku. Ale nie tylko o sprawach tak odległych. Wszak już od ładnych kilku lat nie mieliśmy okazji, by pogwarzyć o muzyce.

Cześć Mick.

Witaj Artur. Co u Ciebie? Dawno cię nie słyszałem.

Rzeczywiście. Sporo lat minęło od Twojej ostatniej wizyty w Polsce. Byłeś w naszym kraju kilkakrotnie ze swoją Areną, a niedługo przyjeżdżasz z serią koncertów w ramach „Script For A Jester’s Tour”.

Tak. Już nie mogę się doczekać rozpoczęcia tej trasy. Jestem strasznie podekscytowany i zastanawiam się jak ludzie zareagują na nasz show.

Udzielasz ostatnio dużo wywiadów związanych z 25. rocznicą wydania pierwszej płyty Marillion i pewnie wszyscy bez przerwy zadają Ci te same pytania. Ale od pewnych rzeczy  po prostu nie da się uciec…

Pytaj o co chcesz, Artur.

Zacznijmy w takim razie od tego jak to się stało, że w ogóle powstał Marillion? Czy pamiętasz ten pierwszy dzień zespołu, kiedy nazwaliście swoją grupę właśnie „Marillionem”?

O tak, doskonale pamiętam, ten dzień. Było to w 1980 roku, ale zanim doszło do tego działałem z moim przyjacielem, basistą Dougiem Irvinem. Graliśmy trochę razem pod koniec lat 70. i wychodziło nam to zadziwiająco dobrze, więc postanowiliśmy założyć grupę, którą nazwaliśmy wtedy Electric Gypsy. W zespole często zmieniali się muzycy i w pewnym momencie zostaliśmy tylko dwaj. Znaleźliśmy się w punkcie wyjścia i dlatego postanowiliśmy zmienić nazwę na Silmarillion. Na początku mieliśmy w składzie perkusistę, gitarzystę, klawiszowca, basistę, ale nie było wokalu, byliśmy grupą instrumentalną. Niestety, pewnego dnia gitarzysta i pianista odeszli, więc zasugerowałem Dougowi, że może powinniśmy wobec tego zmienić nazwę zespołu oraz podejście do naszej muzyki. Tak właśnie powstał Marillion. Daliśmy ogłoszenie do gazety, by znaleźć gitarzystę i klawiszowca i wtedy pojawili się Steve Rothery i Brian Jelliman. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że przydałby się nam też wokalista. Mniej więcej w tym samym czasie w pracy w zespole zrezygnował Doug i daliśmy w gazecie „Musicians Only” anons, że poszukujemy wokalisty, który by potrafił grać na basie. W efekcie do naszego zespołu dołączyło dwóch ludzi. Bo na ogłoszenie odpowiedział grający na gitarze basowej Diz Minnitt i śpiewający Derek William Dick, czyli Fish. 

Jak pojawienie się Fisha w zespole wpłynęło na ostateczny kształt płyty „Script For A Jester’s Tear”, poza samymi tekstami piosenek oczywiście?

Dużo rzeczy się zmieniło. Fish dopisał teksty, przyniósł mnóstwo pomysłów literackich, które rozwijał w niesamowitym tempie, jednak większość muzyki była napisana przed jego przyjściem. Muzyka, rzecz jasna, cały czas się zmieniała, lecz takie utwory jak „Grendel”, „The Web”, „Garden Party” czy pewne części „Forgotten Sons” i „Chelsea Monday” były już właściwie gotowe.

Jak to się stało, że zaczęliście występować pod szyldem EMI? Pamiętasz, jak doszło  do podpisania kontraktu?

Na początku Marillion koncertował dużo w Wielkiej Brytanii, głównie w Anglii i Szkocji, czasem w Walii, w różnych pubach i klubach. Często występowaliśmy w klubie Marquee w Londynie, a koncerty dobrze się sprzedawały. Było to o tyle łatwe, że mieliśmy studio do prób bezpośrednio nad salą koncertową Marquee. Coraz częściej występowaliśmy jako główna gwiazda wieczoru. Nasza lokalna sława zaczęła rosnąć. Zaczęły się z nami kontaktować różne wytwórnie, rozmawialiśmy między innymi z Charismą. Ale EMI wydawało się najlepsze, przysłali fajnego człowieka, Johna Arnisona, który został później naszym menadżerem, więc w efekcie to z nimi podpisaliśmy kontrakt.

To było w 1982 roku?

Tak, jesienią i opiewał on na 5 albumów. Nasza debiutancka płyta ukazała się kilka miesięcy później.

Album „Script For A Jester’s Tear” jest słynny z wielu powodów, jednym z nich jest kolorowa okładka płyty zaprojektowana przez Marka Wilkinsona. Jak nawiązaliście z nim współpracę?

Mark pracował wtedy dla EMI i był bardzo dobrze znany w tamtych kręgach. Można powiedzieć, że to on zaproponował stworzenie projektu okładki dla naszego albumu i  przedstawił nam gotowe projekty różnych symboli, które można znaleźć na okładce „Script For A Jester’s Tear”. Szybko znaleźliśmy wspólny język i bardzo dobrze nam się współpracowało. My też dokładaliśmy nasze idee, między innymi błazna grającego na skrzypcach. To był bardzo fajny okres. Wszystko było takie ekscytujące. Profesjonalna sesja nagraniowa, praca nad kolorową kopertą albumu, duża promocja ze strony wytwórni. To był wspaniały moment w mojej karierze.

Przenieśmy się o 25 lat do przodu. Skąd pomysł, żeby wyruszyć w trasę, by grać starą muzykę Marillionu?

Już kilkanaście lat temu  na trasie z Areną  zauważyłem, że słuchacze czują ogromny sentyment do materiału z pierwszej płyty Marillion. Trzy lata temu Fish wyruszył w trasę z okazji rocznicy premiery „Misplaced Childhood”.  I cieszyła się ona wielką popularnością, znacznie przewyższającą koncerty z wyłącznie jego solowymi piosenkami. Gdy zbliżała się 25. rocznica debiutu Marillion, pomyślałem sobie: dlaczego nie zrobić czegoś takiego ze „Script For A Jester’s Tear”? Najpierw zwróciłem się do Nicka Barretta, którego znam świetnie od wielu, wielu lat. Koncertowaliśmy razem na tych samych scenach – on ze swoim Pendragonem, a ja z Marillionem – jeszcze na początku lat 80. Spytałem go, czy nie zechciałby się w coś takiego zaangażować. Pomysł bardzo mu się spodobał. Tak samo było z klawiszowcem Credo, Mikiem Varty, Ian Salmon z Areny też się zgodził, i właściwie pozostawał już tylko wybór wokalisty. I tu sytuacja początkowo wyglądała najgorzej. Nie chcieliśmy sięgnąć po jakieś niesprawdzone rozwiązanie. To musiał być ktoś, kogo głos zostanie zaakceptowany przez słuchaczy. Szukałem wśród zespołów–tributów. Napierw Marillionu, potem Genesis. I znalazł się człowiek. Z Kanady. Nazywa się Brian Cummings. Jego głos brzmi doskonale, zresztą jest z genesisowskiego tribute bandu o nazwie Carpet Crawlers.

­No to wygląda na to, że „Script For A Jester’s Tour” będzie prawdziwą progresywną ucztą  nie tylko dla fanów Marillion, ale progresywnego rocka w ogóle. Czwórka z was jest bardzo znana wśród polskich słuchaczy, wszyscy oprócz Briana, który przyjedzie do Polski po raz pierwszy. Czego więc może spodziewać się publiczność? Wiem, że będziecie grać materiał z pierwszego albumu i wczesnych singli, ale czy będziecie starali się odtwarzać koncerty z tamtego okresu czy raczej zagracie trochę inaczej?

Kolejność utworów będzie inna, a poza tym wykonamy też kilka takich kompozycji z tamtego okresu, które nie były raczej grane przeze mnie na koncertach, jak „Charting The Single” i „Margaret”. Show jest zaplanowany na jakieś półtora godziny. Będzie i materiał ze „Script…”, i „Grendel”, a także inne rzeczy powiązane z pierwszym okresem działalności Marillion. Spodziewamy się naprawdę dobrej zabawy.

Czy planujecie wydanie jakiegoś pamiątkowego nagrania z tej trasy?

Nie, nie mamy takich planów.

A to szkoda. Muszę przyznać, że jest to dla mnie lekkim rozczarowaniem…

Musisz po prostu przyjść na koncert!

Przyjdę na pewno. Dla mnie też będzie to prawdziwe święto i też niecierpliwie czekam na Wasze koncerty. Nie wiem czy wiesz o tym, że po raz pierwszy utwory Marillionu, nie wiedząc jeszcze wtedy, że to gra ten zespół, usłyszałem pewnej nocy, kiedy to 25 lat temu słuchałem mojej ulubionej audycji w radio. I od razu „zachorowałem” na graną przez Was muzykę. Do tej pory mam ogromny sentyment do płyty „Script For A Jester’s Tear” i zawsze żałowałem, że nie miałem okazji zobaczenia Waszej trasy  z 1983 roku na żywo.

Bardzo się cieszę. I bądź pewny, że po koncertach, które zobaczysz za kilka dni nie będziesz rozczarowany. Muzycy, z którymi wyjeżdżam na trasę „Script For A Jester’s Tear” to świetni fachowcy, którzy wyjątkowo „czują” i kochają tę muzykę.

Jestem o tym przekonany. Na koniec muszę Ci zadać pewne sakramentalne pytanie, ale z nieco innej beczki: co z Areną?

Hmm… Fani na pewno doczekają się na nową płytę. Jak wrócę z trasy, będę się kontaktować z Clivem, ale on ma teraz na głowie koncerty z Shadowland. Myślę jednak, że jeszcze w tym roku zaczniemy pracę nad nowym materiałem. Najważniejsze jest to, że wszyscy bardzo tego chcemy. Musi tylko nadejść właściwy czas.

Mick, dziękuję za rozmowę. Do zobaczenia w Polsce.

Do zobaczenia. Naprawdę nie mogę się doczekać na spotkanie z polskimi fanami.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!