Wiem, wiem… Są tacy, co po tym koncercie są wniebowzięci. Są tacy, którzy przeżyli w trakcie występu grupy Marillion w hali Wisły dwie najwspanialsze w ich koncertowym życiu godziny. I pewnie znajdują się oni w zdecydowanej większości. Nie zamierzam przekonywać ich, że są w błędzie. Ale posłuchajcie opinii człowieka, który w pewną kwietniową noc 1983 roku od pierwszego przesłuchania pokochał muzykę Marillion, dla którego odejście od zespołu Fisha w 1988 roku było prawdziwym końcem muzycznego świata i który wiązał wielkie nadzieje z odrodzonym Marillionem ze Stevem Hogarthem na pokładzie, choć od samego początku nie rozumiał o co tak naprawdę chodzi nowemu wcieleniu zespołu z takimi utworami, jak „Hooks In You”, „Dry Land” czy „Holidays In Eden”. A dzisiaj?...
Dzisiaj pokroiłbym się, by usłyszeć te trzy nagrania na żywo w trakcie krakowskiego koncertu mojego ukochanego zespołu… Dlaczego pokroił? Bo przez półtorej godziny zasadniczej części występu po prostu ziewałem z nudów. „Dreamy Street”, „This Train Is My Life”, „The Man From The Planet Marzipan”, „Real Tears For Sale” to nie są dobre utwory na koncert. To w ogóle nie są dobre utwory… Problem ze współczesnym Marillionem jest taki, że z jakichś przyczyn od wielu, wielu lat muzycy go tworzący cierpią na przedziwną niemoc twórczą. Nie potrafią skomponować mocnych melodii, wtłoczyć je w pełne rozmachu brzmienie i spowodować, żeby w żyłach słuchaczy krew krążyła w żywszym tempie. Takie kompozycje, jak „This Is 21st Century” czy „Neverland” zdarzają się im sporadycznie i w dodatku raz na parę ładnych lat. Na szczęście „Neverland” rozległ się w programie krakowskiego koncertu. Marillion zagrał go na bis. I właściwie na te trwające blisko pół godziny bisy warto było czekać. A z drugiej strony, gdyby nie te cztery utwory („Whatever Is Wrong With You”, „Neverland”, „Uninvited Guest”, „Happines Is The Road”) wykonane na sam koniec koncertu, uznałbym występ mojego ukochanego zespołu za mierny, ba! za totalnie nieudany. Najsłabszy, jaki widziałem. No, bo jak inaczej ocenić koncert, w trakcie którego od ziewania i spoglądania na zegarek oderwała mnie tylko kilkuminutowa sekwencja z „Brave” w postaci podniosłego tematu „The Great Escape”? Gdy po nad wyraz słabo wykonanym „Asylum Satellite #1” Pete Trewavas zapowiedział, że „na koniec zostawiamy was z utworem „Invisible Man””, odetchnąłem z ulgą. Poczułem, że to koniec męczarni i nudy. Na szczęście nastąpiły jeszcze opisane powyżej bisy. I to one, do pewnego stopnia, uratowały ten show…
Marillion stał się na przestrzeni lat bardzo modnym zespołem. Z wielu powodów zyskał sobie ogromną sympatię słuchaczy i dorobił się licznego grona oddanych fanów. Z łezką w oku spoglądałem na ich rozradowane twarze w trakcie tego koncertu. Z drugiej strony, ten tak powszechny kredyt zaufania i trochę – przepraszam, jeśli kogoś urażę – bezkrytyczny entuzjazm do tego, czym w ostatnim czasie raczy nas grupa Marillion, mocno mnie dziwi. Nie dość, że z płyty na płytę jest coraz nudniej, to jej koncerty wydają się coraz mniej ciekawe (w Krakowie nawet jakość oprawy świetlnej oraz wyświetlanych na ekranie slajdów była… pożal się Boże). Problem polega na tym, że Marillion na swoich kolejnych albumach zamieszcza coraz słabsze utwory, a potem, niejako z urzędu, ogrywa je w trakcie występów na żywo. I dlatego koncerty wypadają tak, jak na ten krakowski; nadzwyczaj nudno i niemrawo. Nie śmiałem już w jego trakcie krzyczeć „zagrajcie „Fugazi”!”. W duszy marzyłem chociażby o fragmenciku „No One Can”, błagałem o „Cannibal Surf Babe”, dusza wyła o parę taktów „Under The Sun”, skrycie liczyłem chociażby na „Cover My Eyes”… Nie śmiałem prosić o nic więcej. A w zamian zespół zagrał mi „This Train Is My Life”, „Thunderfly” i „Mad”. Nie dziwcie się, że ziewałem…
Nie, nie żałuję, że wybrałem się w ten poniedziałkowy wieczór na koncert mojego ukochanego zespołu. Ale dotarło do mnie, że to już nie „mój Marillion”. Bo ten „mój”, ten prawdziwy i jedyny – choć w kadłubowym składzie – przypomniał mi się pięć dni wcześniej na rewelacyjnym występie w Klubie Studio w ramach „Script For A Jester’s Tour”...
PS. Gdy spytałem wieloletniego fana Marillionu dlaczego nie był na poniedziałkowym koncercie, odpowiedział mi: „Są tacy, którzy przy nowej muzyce Marillionu czują się wniebowzięci. Są tacy, co nie mogą się doczekać na występy Marillionu na żywo. Ale są też i tacy, co w ogóle nie poszli na ten koncert, żeby nie patrzeć na żałosną karykaturę wspaniałego kiedyś zespołu”…
Setlista:
„Dreamy Street”„This Train Is My Life”„The Other Half”„The Man From The Planet Marzipan”„Fantastic Place”„Thunderfly”„Out Of This World”„Mad”„The Great Escape”„Real Tears For Sale”„Asylum Satellite #1”„Invisible Man”.
bisy: „Whatever Is Wrong With You” „Neverland” / „Uninvited Guest”„Happines Is The Road”.