Dwie płyty, z których składa się najnowsze wydawnictwo grupy Marillion zatytułowane „Hapiness is the Road”, nie wzbudziły we mnie większych emocji. Muzyka, którą możemy na nich znaleźć, razi schematycznością i brakiem ciekawych pomysłów. Dlatego miałem nadzieję, że warszawski koncert w ramach trasy Happiness is the Road Tour 2009 pozwoli mi spojrzeć w innym świetle na ostatnie dokonania zespołu. Niestety koncert daleki był od moich oczekiwań.
Za umiarkowanie pozytywne wrażenie z koncertu odpowiedzialny był nie tylko zespół. Duża w tym wina organizatorów, którzy sprzedali chyba zbyt dużo biletów. W związku z tym część publiczności podziwiała występ zespołu sprzed wejścia do sali koncertowej. Szczęśliwcy, którym udało się wcisnąć do sali, musieli znieść tłok większy niż w komunikacji miejskiej w godzinach szczytu. Zamiast w spokoju delektować się muzyką i efektami wizualnymi, musieli znosić ciągłe popychania ze strony przemieszczających się widzów. W takich warunkach trudno było skupić się na tym, co działo się na scenie.
A działo się przez większą część koncertu niewiele. Zespół wykonywał przede wszystkim utwory z nowej płyty, które niestety nie mają w sobie koncertowej mocy. Jedynie dynamiczny „Whatever Is Wrong With You” zagrany na bis pod koniec koncertu wprowadził odrobinę rockowego klimatu. Zespół całkowicie zrezygnował z utworów pochodzących z okresu, gdy wokalistą Marillion był Fish. Klasyków, takich jak „Kayleigh” czy „Sugar Mice”, w programie koncertu zabrakło. Jednak te braki można by zespołowi wybaczyć, gdyby sięgnął po ciekawszy dobór materiału z czasów Hogartha. Wystarczyłby dynamiczny „Hard As Love” czy przebojowy „Cover My Eyes (Pain and Heaven)”, żeby wprowadzić do setlisty trochę życia. A tak przez większą część koncertu ze sceny wiało nudą. Jedynie piękne wykonanie „Out of This World” z albumu „Afraid of Sunlight”, dynamiczne „Mad” i podniosłe „The Great Escape” z „Brave”, czy wspomniany wcześniej bisowy „Whatever Is Wrong With You” z „Happiness is the Road, Volume 2: The Hard Shoulder” ożywiały widowisko. Dobrze wypadły także zagrane pod koniec koncertu utwory z albumu „Marbles”: „Neverland” oraz „The Invisible Man”.
Prawdziwą energię, znaną z dawnych koncertów Marillion, można było poczuć, gdy zespół po raz drugi „dał się namówić” do wyjścia na scenę. Zwłaszcza zamykający koncert utwór „Happiness is the Road” pozwolił na chwilę poczuć żywioł, jakim były kiedyś koncerty Marillion. Statyczny przez większą część koncertu Steve Hogarth wreszcie zaszalał na scenie oraz na kolumnach systemu nagłaśniającego, czemu reszta muzyków przyglądała się z pewnym niepokojem. Szkoda, że zespół pozwolił sobie na więcej spontaniczności dopiero pod koniec koncertu.
Koncert nie był zły. Muzycy zagrali utwory w sposób w pełni profesjonalny. Wyświetlane w tle filmy ciekawie ilustrowały muzykę. Gdybym nie widział wcześniejszych koncertowych dokonań zespołu, wyszedłbym ze Stodoły zadowolony. Jednak mając w pamięci choćby porywający występ zespołu z trasy promującej album „Brave”, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że w muzykach brak było dawnej energii i radości grania. Nie żałuję, że zobaczyłem jeden z moich ukochanych zespołów po raz kolejny na żywo. Chciałbym jednak poczuć dawną magię i energię. Może następnym razem.
Setlista:
Dreamy Street, This Train Is My Life, The Other Half, Essence, Fantastic Place, Beautiful, Out Of This World, Mad; The Great Escape, Real Tears For Sale, Asylum Satellite #1, The Invisible Man, Whatever Is Wrong With You, Neverland, Afraid Of Sunlight, Happiness Is The Road