Organizatorzy obawiali się trochę o frekwencję. Podobno byli tacy, którzy narzekali, że Inowrocław to miejsce „na końcu progresywnego świata” i daleko doń z każdego szanującego się prog rockowego ośrodka kraju nad Wisłą. Nie bacząc na te obawy, wszak prawdziwego fana nic nie jest w stanie powstrzymać, wyruszyłem w sobotnie popołudnie w daleką wyprawę na trasie Kraków – Inowrocław. Do piłkarskiego EURO pozostały nam niecałe trzy lata, więc na stukilometrowy odcinek autostrady Stryków – Konin wpadłem już po… trzech godzinach jazdy. Tam zaczęły docierać do mnie dobre wieści w postaci SMS-owych relacji ze zwycięskiego dla nas półfinału siatkarskich ME Polska – Bułgaria (moja natura kibica przegrała w rywalizacji z naturą fana, choć już dzień później zrezygnowałem z inauguracyjnego koncertu w ramach krakowskiego festiwalu Sacrum Profanum na rzecz, znowu zwycięskiego, finałowego meczu naszych siatkarzy z Francuzami). Dojechałem na miejsce akurat w momencie, gdy After kończył swój koncert. Niewiele mogę więc o tym występie napisać, poza tym, że wciąż mam w pamięci ich dość udany występ przed Galahadem w Piekarach Śląskich. Wtedy mi się bardzo podobał. Choć w Inowrocławiu, jak słyszałem, opinons were divided.
Przerwę wykorzystałam na rozejrzenie się po Teatrze Letnim, w którym miałem być okazję po raz pierwszy (fajne miejsce i myślę, że może warto częściej niż raz do roku zapraszać tu prog rockową brać), odwiedzenie zaprzyjaźnionego stoiska poznańskiego Oskara, krótką pogawędkę z lekko przemarzniętym Piotrem Kosińskim z Rock Serwisu (uwaga do organizatorów: do precyzyjnego, odmierzanego niemal według szwajcarskiego zegarka, przebiegu festiwalu nie mam żadnych zastrzeżeń, ale, na Boga, czemu po upalnym tygodniu „zamówiliście” tak chłodny sobotni wieczór???), spotkanie z Maćkiem Mellerem z Quidamu (pamiętasz Maćku, jakie wymyśliliśmy pytanie do kolejnego konkursu w Małym Leksykonie?) i rozmowę z Mittloffem z Riverside, z którym postanowiliśmy przełożyć dalszą część dyskusji na „wieczór piwny” po krakowskim koncercie jego zespołu, który odbędzie się 9 X w klubie Rotunda. Przełożyliśmy, gdyż na scenę wyszedł już Indukti i… zaczęło się. Głośno było. Ostro. Odważnie. Nagłośnienie pierwsza klasa, ale już same „indukcyjne” dźwięki, szczególnie w wydaniu live, ocierały się o, jak dla mnie, zbyt trudne do zaakceptowania przez moje stare uszy, ekstrema. Niemniej występ Indukti podobał się licznie zgromadzonej publiczności (z frekwencją w efekcie nie było tak źle). Widziałem radosne ogniki w oczach zgromadzonych przed sceną sympatyków zespołu... Ja jednak większą część występu tego zespołu spędziłem z boku sceny. Znalazłem tam Giancarlo Errę z Nosound, z którym koresponduję już ładnych kilka lat, ale dopiero tego sobotniego wieczoru miałem okazję spotkać go osobiście po raz pierwszy. Dowiedziałem się, że nowa płyta jego zespołu „A Sense Of Loss” ukaże się kilka tygodni później niż to pierwotnie planowano, a już w trakcie samego koncertu Nosound przekonałem się na własne uszy, że warto będzie na nią czekać. Nowy materiał (szczególnie „Winter Will Come”) wykonany na wstępie przez Włochów zabrzmiał wspaniale. Kilka następnych utworów zaprezentowanych przez Nosound to prawdziwe muzyczne majstersztyki. W ogóle cały występ mógł się podobać. Był on całkowitym zaprzeczeniem ostrej jazdy w wykonaniu Indukti: wyciszony, wysmakowany, marzycielski… Włosi dali show w zupełnie innym stylu, z siedzącym gitarzystą, świetnymi chórkami oraz rewelacyjnymi popisami (wokalnymi i gitarowymi Giancarlo). Uświadomiłem sobie, że dawno nie widziałem na żywo zespołu, dla którego nadmierne epatowanie metalowymi aranżacjami (co często, za często!, zdarza się w przypadku występów na żywo) w ogóle nie leży w kręgu zainteresowań. I bardzo dobrze. Bo Nosound najlepiej wypada właśnie w takim marzycielsko – onirycznym wydaniu…
Punktualnie o 2200 na scenę wyszła absolutna gwiazda wieczoru: Steve Hackett ze swoim zespołem. Zaczęło się ostro od „Mechanical Bride”, potem nastąpiła zajawka nowej płyty w postaci utworu „Fire On The Moon” (ładny!!!), a potem nadszedł czas na sekwencję „kamieni milowych” solowego repertuaru byłego gitarzysty Genesis: „Spectral Mornings”, „Slogans” „A Tower Struck Down”, „Ace Of Wands’, a także akustyczny set z pamiętnym genesisowskim „Horizons” na czele. Gdy wybrzmiały pierwsze, zagrane na akustycznej gitarze, dźwięki utworu „Blood On The Rooftops” byłem pewien, że nie będzie szans na dalszą część wokalną. Jakież było moje zdziwienie, gdy zza perkusji odezwał się Gary O’Toole i wspaniale zaśpiewał ten rzadko słyszany na żywo genesisowski klasyk. Mało tego, chwilę później popisał się on też świetnie skorelowaną z trudną przecież partią perkusji, partią wokalną w słynnym utworze „Firth Of Fifth”, jak zwykle okraszonym przepięknie wykonanym solo Hacketta. Mistrzostwo świata.
Na scenie brylował przebrany za blondwłosą Pippi w wersji punk (blond warkoczyki, skórzana spódnica!) basista Nick Beggs. Oprócz niego, na klawiszach grał niezawodny Roger King, a na instrumentach dętych Rob Townsend.
Koncert zakończył się równo o północy tuż po zagranym na bis po wielkim finale (oczywiście „Los Endos”!) utworze „Clocks”. Po czym nastąpił szybki sprint (brr, zimno!) do zaparkowanego w pobliżu samochodu i… szaleńcza (?) jazda do Krakowa. O 430 byłem w domu! EURO 2012 nam nie straszne. Tylko niech mecze będą rozgrywane nocą.
Następnego dnia, gdy wciąż w nieco sennym nastroju przeżywałem jeszcze wspomnienia sobotniego wieczoru, pomyślałem sobie, że trzeba pochwalić promotorów za bardzo ciekawy zestaw artystów, którzy wystąpili na tegorocznym Festiwalu „Ino–Rock”. Trzeba pochwalić ich też za dobrą i precyzyjną organizację koncertów. Właściwie nie można się do niczego przyczepić. Jeżeli już mogę coś zasugerować, to by na przyszłość, obok zimnego piwa, przewidziano możliwość zakupienia ciepłej herbaty na wypadek gwałtownego załamania się pogody. Ale i tak dobrze, że nie lało. Bo gdyby przenikliwemu zimnu towarzyszyła jeszcze jakaś, nie daj Boże, nawałnica, to, po deszczowym koncercie Genesis sprzed dwóch lat, pomyślałbym, że nad muzykami wywodzącymi się z tego zespołu, a właściwie nad ich polskimi koncertami, wisi jakieś pogodowe fatum…