„Byłem bledszy od wyjątkowo jasnej ściany studia” - wywiad z Michałem Łapajem, klawiszowcem zespołu Riverside.
Zacznę od osobistej opowiastki, można rzec anegdoty, która mam nadzieję fajnie wprowadzi Czytelnika w treść wywiadu. Pierwszy raz widziałem Riverside na żywo wiosną 2004 roku. Przybyłem wówczas do wrocławskiego „Koloru” dużo wcześniej niż powinienem. Mogła być godzina 19, kiedy w klubie był jeszcze luz, muzycy kręcili się swobodnie między barem, a kulisami, ot typowa „przedkoncertowa” krzątanina. W pewnym momencie przeszedł koło mnie bardzo młody, szczupły chłopak, u którego na szyi wisiał identyfikator, taka „vipowska” plakietka, która odróżnia tych co płacą, żeby koncert obejrzeć, od tych co biorą pieniądze za przygotowanie koncertu. Pomyślałem: „kurcze, ale sobie młodego technicznego wzięli…”. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy dwie godziny później ten „młody techniczny” wyszedł na scenę jako część składowa Riverside, usadowił się za „parapetem” i doskonale zagranym koncertem „przedstawił się” wrocławskiej publiczności jako Michał Łapaj… Do dziś widzę Michała jako wyjątkowego „czarodzieja klawiatury”, który wydatnie obniżył średnią wieku zespołu, równocześnie podnosząc jego siłę rażenia i wartość artystą. Michał nieczęsto udziela wywiadów, z tym większą radością przyjąłem wiadomość, że dla mnie zrobi wyjątek i odpowie na kilka pytań. A chciałem podpytać głównie o przeszłość, także tę odległą - o angaż do Riverside, o pierwszą w życiu sesję nagraniową, o okres kształcenia muzycznego, a także o… datę urodzenia i o to, czy sąsiedzi mówią jeszcze Michałowi „dzień dobry”.
MN: Zastanawiałem się jak otworzyć ten wywiad i pomyślałem, że właściwie powinniśmy zacząć od samego początku… a mianowicie od Twojego urodzenia. Jesteś jedynym muzykiem Riverside, któremu nie udało mi się jeszcze ustalić daty urodzenia. Wybacz więc ten odrobinę „nie - dżentelmeński” początek, ale pozwolę sobie zapytać wprost – jeśli to nie jest jakaś wielka tajemnica - gdzie i kiedy przyszedłeś na świat?
MŁ: Oczywiście to nie tajemnica. Pamiętam, był to 9 czerwca 1941r. w Leicester. Bezchmurne niebo było esencją błękitu, który w raz z zieloną trawą pola należącego do hrabstwa Leicestershire, na której pasły się bieluśkie owieczki Thomasa (strasznego chytrusa), tworzyły bajeczny pejzaż niczym tapety pulpitu windowsa. Tego pięknego dnia nasza skromna czteroosobowa rodzina gnieżdżąca się w czterdziestopokojowym domu wraz z trzynastoma łazienkami, czterema kuchniami i dobudowanym skrzydłem dla służby, powiększyła się o jedną osobę. Młodsza siostra skakała z nogi na nogę, na wieść, że będzie miała starszego brata. Kiedy mama wróciła ze szpitala, wylądowała na lotnisku, które mieliśmy za ogrodami i kortami tenisowymi, miała na rękach... nie wiem kogo, ale niestety nie mnie. Moja przywiozła mnie 3 marca 1982r. dużym fiatem :)
MN: Wnioskuję, że pochodzisz z muzykalnej rodziny. Podobno Twoja Mama udzielała się w zespole, który miał próby w piwnicy Waszego domu. Mógłbyś coś więcej powiedzieć o talentach muzycznych Mamy i wspomnianym zespole?
MŁ: Odkąd pamiętam moja Mama lubiła śpiewać. To taka pasja, która tkwiła w niej od zawsze. Z zespołem często pojawiała się na jakichś imprezach, bankietach itp. i mimo, że nie zrobiła jakiejś kariery estradowej, już w młodym wieku zaszczepiła we mnie zamiłowanie do muzyki, dzięki czemu mogę teraz odpowiadać na Twoje pytania (śmiech).
MN: Przybliż trochę bardziej szczegółowo swoją drogę muzycznego kształcenia. Szczególnie interesująco brzmi ten Instytut Szkolenia Organistów. Powiedz coś więcej o tym Instytucie i o okresie jaki w nim spędziłeś. Domyślam się, że chodzi o ISO przy Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie?
MŁ: Tak, to ten sam :) Był to niestety dość krótki epizod. Zawsze fascynowało mnie brzmienie i potęga organów kościelnych. Do tego poznanie tych wszystkich harmonii i oczywiście technika, którą mógłbym wykorzystać grając na Hammondzie: czyli prawa ręka- melodia, lewa- akompaniament, prawa noga- pedał ekspresji i lewa noga- bas. Jednak żeby zasiąść za taki instrument musiałem mieć ukończony pierwszy rok fortepianu i tu pojawiły się schody. Była to szkoła mocno konserwatywna, jako samouk miałem wyrobione pewne nawyki, których nie mogłem się pozbyć. Z resztą do dziś uważam, że niektóre z nich są znacznie wygodniejsze niż te preferowane przez szkołę. Więc odszedłem z racji narastającego napięcia na lekcjach fortepianu.
MN: Później była podobno prywatna szkoła jazzowa, ale tam chyba nie zagrzałeś długo miejsca… dlaczego?
MŁ: Nawet nie podobno :) Jest to znana w Warszawie szkoła im. Krzysztofa Komedy. Tak naprawdę to bardzo miło wspominam ten okres. Kiedy przyszedłem pierwszy raz wpisać się na listę uczniów, nie spodziewałem się, że od razu będę musiał grać coś na fortepianie. Dyrektorka po kilku pierwszych dźwiękach improwizacji pobiegła po najlepszego nauczyciela fortepianu i tak zacząłem kolejną przygodę, która trwała przez około pół roku. Niestety szkoła była prywatna, a u nas w domu się nie przelewało więc musiałem odejść. Z perspektywy czasu uważam, że dobrze się stało, bo powoli zaczynałem tak rozbudowywać harmonie, że uderzywszy pięścią w klawiaturę był to dla mnie jazzowy akord dominantowy z septymą, noną, tercdecymą i czymś tam jeszcze (śmiech)...
MN: Z Twojej notki na stronie wnioskuję, że do Riverside zaprosił Cię Piotr Grudziński. To podobno on dał Ci do przesłuchania „Out Of Myself”. Powiedz skąd znałeś Grudnia… albo inaczej, skąd Grudzień znał Ciebie i dlaczego mógł sądzić, że to właśnie Ty jesteś odpowiednim kandydatem na „czarodzieja klawiatury” w Riverside?
MŁ: Zanim doszedłem do Riverside, grałem w wielu zespołach. Jednym z nich, a dla mnie szczególnym, był bluesowy zespół Short Connection, w którym to pierwszy raz zagrałem przed publiką. W czasie gdy próbowałem szczęścia także z innymi zespołami, skład Short Connection robił się coraz bogatszy. Jak przystało na bluesowy zespół graliśmy na dwie gitary (czasem trzy), sekcję, dwa klawisze, chórek i sekcje dętą. Tak się złożyło, że jeden z muzyków- klawiszowiec Tomasz Behrendt dobrze zna się z Grudniem, który wcześniej zaproponował mu granie z Riverside. Tomek z racji ułożonego życia podziękował i przyszedł do mnie z tą propozycją na początku jednej z prób Short Connection. Cóż... długo się nie zastanawiałem :)
MN: Znów odwołam się do Twojej notki autobiograficznej. Napisałeś tam m.in.: „Kiedy dostałem płytę od Grudnia z propozycją grania pomyślałem: kolejny projekt, następna grupa kolesi z 'wielkimi' ambicjami i ekstra pomysłami na przyszłość”. Nie trudno wyczuć, że w pierwszej chwili nie miałeś zbyt dużych oczekiwań. Powiedz, czy często zdarzało Ci się być werbowanym, zapraszanym do jakichś kapel i kapelek z ‘wielkimi ambicjami i ekstra pomysłami‘ z których nic nie wychodziło? Skąd to początkowe zniechęcenie?
MŁ: To już był taki okres, że powoli zaczynały mnie męczyć kolejne próby z nowymi zespołami, z których tak naprawdę nic nie wynikało. Zawsze dążyłem do tego, by zostać muzykiem. Próbowałem szczęścia w bardzo wielu zespołach, nawet niekoniecznie grając rocka. Niestety dużo rzeczy, które tworzyliśmy wspólnie miały marne szanse ujrzeć światło dzienne, bo gdy padło hasło 'zróbmy coś z tym'... to przeważnie kończyło się tylko na tym haśle (śmiech). Tak więc po pewnym czasie wyrobiłem sobie już takie podejście do nowych zespołów. Dlatego, gdy doszedłem do Riverside, podobało mi się to, że rzeczy, o których rozmawialiśmy na próbach, miały swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości.
MN: Czy nagrania materiału na minialbum „Voices in my Head” były Twoim pierwszym kontaktem z profesjonalnym studiem nagraniowym? Jak wspominasz tamten czas, odczuwałeś tremę, presję?
MŁ: Tak, to była moja pierwsza styczność ze studiem nagraniowym. Pamiętam, że byłem bardzo podekscytowany. Wszystkie te rzeczy dotyczące produkcji, o których czytałem w gazetach, miałem przed oczami. Siedziałem więc jak oczarowany, wpatrzony w sprzęt, okablowanie, realizację i całą resztę. Jednocześnie troszkę zdenerwowany, bo z każdym dniem zbliżał się moment moich pierwszych nagrań. Kiedy owa chwila nadeszła, przerażenie sięgnęło zenitu. Byłem bledszy od wyjątkowo jasnej ściany studia, a trema pożerała mnie wielkimi kęsami. Na szczęście starsi koledzy z zespołu sukcesywnie uspokajali mnie, dzięki czemu chyba uniknąłem zawału i dobrnąłem do końca sesji. Z każdym dniem było już coraz lepiej i odważniej. Mimo tego bardzo miło wspominam tamte chwile.
MN: Od pewnego czasu mówi się o Twoim zamiłowaniu do niekoniecznie najnowszych klawiatur i instrumentów. Sprawiasz wrażenie nowoczesnego klawiszowca, który nadąża za teraźniejszością, ale swój styl wykuł w pewnym stopniu na szacunku dla tradycji, łączeniu nowoczesności z klasyczną przeszłością. Powiedz, co według Ciebie mają w sobie te wszystkie leciwe „parapety” - Hammondy, Mellotrony - że po tylu latach, i przy tak efektownej i poręcznej konkurencji, ciągle budzą szacunek i zainteresowanie? Na czym polega ich magia?
MŁ: Przede wszystkim cieszą brzmieniem. Uważam, że instrumenty cyfrowe mimo tak dynamicznego rozwoju, nie są i jeszcze przez jakiś czas nie będą w stanie wiernie odzwierciedlić zachowania 'prawdziwego' analoga. Jakby nie patrzeć jest to 'żywy' instrument, który nie odtwarza dźwięku, a go tworzy. Tak więc oprócz samej gry pojawia się wiele czynności pielęgnacyjnych, takich jak czyszczenie styków pod klawiaturą lub oliwienie Hammonda, czy Leslie. Poza tym czuję, że instrumenty te, w przeciwieństwie do cyfrowych, mają w sobie pewną niepowtarzalność, coś co można by nazwać "duszą". Gdy postawimy obok siebie dwa egzemplarze jednego modelu, będą się zachowywać troszeczkę inaczej. Wszystkie niedoskonałości takie jak delikatne rozstrajanie się, czy jakieś trzeszczenie, sprawiają wrażenie, że gram na czymś bardzo naturalnym, co ma swój indywidualny charakter i żyje własnym życiem. To uczucie, którego nie doświadczy się na zwykłym klawiszu. Nie ukrywam, że jest to moją wielką pasją, choć niektórzy twierdzą, że na etapie na jakim jestem nazywa się już to chorobą (śmiech), więc z biegiem czasu jest coraz trudniej mnie przekonać do cyfrowych instrumentów, nawet tych z kosmicznym designem i wyświetlaczem w jakości HD (śmiech).
MN: Podczas koncertów w latach 2007/2008 miałeś do klawiatury podpięty mikrofon i dośpiewywałeś co nieco, robiłeś drugi głos. Później już chyba tego nie było… Kto wpadł na pomysł, żeby Cię „zatrudnić” do śpiewania i dlaczego z tego zrezygnowaliście? Jest szansa, że kiedyś jeszcze wrócicie do tego rozwiązania? Pracujesz może w jakiś sposób nad głosem? podśpiewujesz sobie na próbach?
MŁ: Zaczęło się od żartu i wygłupów w sali podczas prób. Z biegiem czasu zaczęliśmy jednak mówić o tym coraz poważniej, aż jakiegoś pięknego dnia nad moimi klawiszami pojawił się mikrofon. Przez jakiś czas wspólnie z Mariuszem pracowaliśmy nad tym drugim głosem i uważam, że mimo pewnego dyskomfortu, gdyż nie jestem fanem wokalu zwłaszcza swojego (śmiech), w całości było to dobre dopełnienie głównego głosu. Na trasie promującej ostatnią płytę, drugi głos został w sali prób, gdyż wolałem skupić się bardziej na klawiszach. Jednak grając takie utwory jak „Dance with the Shadow” lub „Parasomnia”, poczuliśmy brak tego wokalu, tak więc w przyszłości prawdopodobnie mikrofon znów zagości nad moimi klawiszami.
MN: Wróćmy na koniec do czasów mniej odległych. W połowie grudnia ubiegłego roku rozeszliście się na krótkie wakacje w swoje strony. Grudzień i Mittloff w jednym z wywiadów, pół żartem pół serio, mówili że zwinąłeś swoje klawiatury i głośniki do domu. Dodali, że mieszkasz w bloku na piątym piętrze i że… pozdrawiają Twoich sąsiadów. Powiedz mi Michał, czy Twoi sąsiedzi mówią Ci jeszcze „dzień dobry” (śmiech)? A tak serio - co robiłeś przez te blisko trzymiesięczne wakacje od Riverside?
MŁ: Oj tam, oj tam... (śmiech) Moja sytuacja nie jest tak tragiczna, jakby się wydawać mogło. Fakt, zwiozłem trochę sprzętu do domu, ale zdarzały mi się podczas tych trzech miesięcy wypady rekreacyjne kiedy to nie miałem nic wspólnego z graniem. Generalnie kiedy już raz na jakiś czas zwiozę graty, jeden z pokoi zamienia się w małe studyjko, albo bardziej część sceny Tangerine Dream lub Vangelisa. Robię to dla własnej satysfakcji, więc jak już sobie coś nagram, wrzucam to do szuflady, w której będzie czekać na swoje lata świetności. A kiedy już się sprzeda w milionach egzemplarzy, sąsiedzi znów zaczną mi mówić „dzień dobry” (śmiech).
MN: I już tak zupełnie na koniec. Piotr ‘Mittloff’ rozkręca ProgTeam, Mariusz od dwóch lat ma swój Lunatic Soul… masz jakiś pomysł na swoją działalność „pozariversidową”?
MŁ: Pomysł, a raczej plany są. Razem z Grudniem planujemy nagrać coś, co poszłoby w stronę bardziej ambientową/elektroniczną. Na razie plany są tak odległe, że jedyne co ustaliliśmy to robocza nazwa projektu "Lunatic Michał i Grudzień Soul" (śmiech).