Cegiełka po cegiełce (wszystkie strony muru)

Maurycy Nowakowski

Image

Zamiast wstępu

Zapewne nie tylko mnie zelektryzowała informacja o trasie „The Wall” i o przyjeździe Rogera Watersa na koncert do Łodzi. Doskonale pamiętam występ Watersa z czerwca 2002 roku, kiedy to były lider Pink Floyd przyjechał pod szyldem „In The Flesh Tour” na stadion warszawskiej Gwardii, by zaprezentować polskiej publiczności blisko trzygodzinny przegląd swojego dorobku. To był dla mnie wyjątkowy wieczór, który nie pozostał bez znaczenia dla moich muzycznych fascynacji. To w dużym stopniu pod wpływem tamtego koncertu zacząłem swoją przygodę z pisaniem o muzyce. Zapewne nie jest także zbiegiem okoliczności fakt, że pierwszą płytą kompaktową, jaką zakupiłem w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, była właśnie „The Wall”. Mam wrażenie, że nie błysnąłem w przypadku tamtego wyboru jakąś specjalną oryginalnością, bo z wielu rozmów, jakie przeprowadziłem w ostatnich latach z sympatykami muzyki rockowej wynika, że „Ściana” to często właśnie taki „pierwszy album”, na muzyczne „rozdziewiczenie”. Mam duży szacunek dla „The Wall”, mimo iż wcale nie uważam, że to najlepszy album w dorobku Pink Floyd. W subiektywnym rankingu wyżej umieściłbym np. „Dark Side Of The Moon”. Nie zmienia to jednak faktu, że „The Wall” to dzieło dojrzałe, sprawne i ambitne pod względem konceptualnym, bogate i różnorodne muzycznie.

W 2005 roku wymarzyłem sobie esej traktujący całościowo o „Ścianie”. Chciałem zebrać wszystkie informacje i opisać w jednym tekście całą historię od samego początku, czyli od stadionowych koncertów Pink Floyd z 1977 roku, aż do berlińskiego spektaklu na placu Poczdamskim w roku 1990. Jak zaplanowałem tak zrobiłem. Mimo, że zamiast eseju, wyszedł rozbudowany artykuł biograficzno – dokumentalny i tak tekst, który zatytułowałem „Cegiełka po cegiełce (wszystkie strony muru)” zaliczył mi kilka przedmiotów na pierwszym roku studiów dziennikarskich. Niewątpliwie więc przydał mi się w czasach studenckich. Teraz, mam nadzieję, przyda się Czytelnikom „Małego Leksykonu Wielkich Zespołów”. Tym, którzy genezę powstania i zawartość „The Wall” doskonale znają, być może przypomni niektóre szczegóły i jeszcze bardziej rozbudzi apetyt na przyszłoroczny koncert Watersa, a tym, którzy całej historii nie znają zbyt dobrze, może uświadomi z jak wyjątkowym dziełem polska publiczność będzie miała okazję obcować podczas dwóch kwietniowych wieczorów 2011 roku w łódzkiej Arenie.  

CEGIEŁKA PO CEGIEŁCE (wszystkie strony muru)

ImageWielcy artyści już mają to do siebie, że nawet długoletnią, owocną pracę lubią uświetnić czymś w rodzaju „pomysłu życia”. Nie wiem czy jest taka reguła, ale wydaje mi się, że każdy z tych wielkich ma patent na wymyślenie czegoś, co na zawsze zapisze go w historii dziedziny, jaką się zajmował. Dla jednego z najwybitniejszych kompozytorów i tekściarzy XX wieku Rogera Watersa takim pomysłem życia stała się ściana (lub mur), która „wyrosła” przed oczami muzyka podczas koncertu w 1977 roku. Wtedy jeszcze w wyobraźni, ale już kilka lat później prawdziwy, zasłaniający całą scenę mur stał przed nosem publiczności. Wyobrażenie ściany dzielącej Watersa od publiki stanowiło jego reakcję na atmosferę towarzyszącą wielkim, stadionowym koncertom. Ta symboliczna prosta budowla, była jakby brakiem zrozumienia... Ściana miała okazać się symbolem przekraczającym pierwotne wyobrażenie Watersa. Niedługo potem lider Pink Floyd zaczął widzieć w niej także symbol samotności, nieobecności, chłodu uczuć, poczucia alienacji. Mur stał się komunikatem wielofunkcyjnym, materializacją ludzkiej ucieczki wgłąb siebie.

Najpierw powstał koncepcyjny album opowiadający o „syndromie cegiełek” muzycznie i tekstowo, który potem doczekał prezentacji na żywo, gdzie do zobrazowania historii użyto po raz pierwszy fizycznego muru. Jeszcze później ukazał się film, ilustrujący tę samą historię w trochę innym świetle. I wreszcie koncert, który pokazał także polityczną nośność symbolu. Roger Waters z pomocą Pink Floyd, Boba Ezrina, Michaela Kamena, Alana Parkera i wielu innych osób zaprezentował swój pomysł życia z każdej możliwej strony. Nie wszystko przebiegało idealnie, bo po drodze było oszustwo, kłótnie, łzy, ofiary, wreszcie poczucie zdrady, bo nie zawsze praca toczyła się tak, jak wymyślił sobie to autor „The Wall”. I mimo, że samo dzieło także nie jest bez wad, warto było przez to przebrnąć, by podarować ludziom jedną z najwspanialszych artystycznych prób ukazania ludzkiej samotności i zagubienia w galopującym świecie...

Fundamenty


ImageOlbrzymi stadion sportowy, ryk kilkudziesięciu tysięcy gardeł, kilka ton sprzętu nagłośnieniowo - oświetleniowego jest skrzętnie podłączone i ustawione na potrzeby porywającego przedstawienia. Na scenie muzycy rozpoczynają koncert ulotnym, akustycznym kawałkiem, wrzawa publiczności nie ustaje, początek występu umyka, zupełnie jakby nikt nie chciał słuchać. Tak wyglądały niektóre koncerty grupy Pink Floyd w 1977 roku. Zespół wywodzący się z podziemnych, londyńskich klubów, wypełnionych papierosowym dymem i psychodelicznymi dźwiękami, został wyprowadzony na sportowe stadiony niejako w nagrodę za trzy znakomite płyty, wydane w odstępie czterech lat. Niestety nagroda okazała się dla grupy ślepym zaułkiem, w którym członkowie Pink Floyd mogli znaleźć jedynie kres przyjemności z uprawiania muzyki. Tym bardziej, że w zespole wówczas panowała kiepska atmosfera, muzykom coraz trudniej było wytrzymać w swoim towarzystwie, coraz rzadziej też wspólnie komponowali.

Po trasie „In The Flesh’ 77” dla Floydów przyszedł czas wakacji, które według „dobrze poinformowanych” miały już nigdy się nie skończyć. Album „Animals” pewnie byłby ostatnim albumem tej grupy, gdyby nie pewien biznesmen... „Dark Side of The Moon”, „Wish You Were Here” i „Animals”, choć były albumami prezentującymi najwyższy poziom artystyczny, okazały się także sukcesami komercyjnymi, które po brzegi wypełniły konta muzyków. Jedna nieodpowiedzialna osoba i jedna zła decyzja doprowadziły do tego, że Waters, Gilmour, Mason i Wright stracili większość tych pieniędzy i zostali wpędzeni w olbrzymie długi. Firma Norton Warburg Group, założona przez niejakiego Andrew Oscara Warburga, obiecała tak zainwestować pieniądze muzyków, że ci mieli na tym zarobić i legalnie uniknąć natychmiastowego płacenia podatków. Dwa lata Warburg, pod przykryciem pozytywnych raportów, defraudował majątek artystów, którzy dopiero w połowie 1978 roku zdali sobie sprawę, jakim kombinatorem jest ich sekretarz i jak olbrzymi dług zawisł nad ich głowami. Pomocną dłoń wyciągnęła wówczas wytwórnia EMI. Propozycja menadżerów była następująca - Roger Waters, David Gilmour, Nick Mason i Rick Wright otrzymają wynagrodzenie, w wysokości długu, za nowy album sygnowany nazwą Pink Floyd. Po tylu latach ciężko obiektywnie ocenić, jak zła była atmosfera w zespole, jak popsute były relacje między muzykami i jak duże panowało zniechęcenie, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby nie biznesmen - oszust, album „The Wall” mógłby się nigdy nie ukazać.

 

Cegiełki czy autostopowicz?

ImageKiedy ostatecznie zapadła decyzja, że kwartet nagra wspólnie kolejny album, Roger Waters postawił sprawę jasno. To jego pomysł, jego muzyka i jego teksty wypełnią krążek. To była czysto arbitralna decyzja, a basista poparł ją dwiema taśmami zawierającymi dema dwóch cykli piosenek, jakie muzyk nagrał w swoim amatorskim studio. Zdania na temat obu cykli były podzielone. Bob Ezrin, poproszony przez Watersa o pomoc i produkcje albumu, był zachwycony taśmą zawierającą cykl zatytułowany „Bricks” („Cegiełki”). Z kolei Dave Gilmour stwierdził, że muzyka z obu taśm była nudna, monotonna i nie nadawała się właściwie do słuchania. Popierał go w tym zdaniu Rick Wright. Faktem natomiast było, że ani Gilmour, ani Wright nie mieli w tym czasie żadnych pomysłów, więc byli niejako zmuszeni do wybrania jednej z demówek Watersa. Wskazali na „Bricks”, w którym mimo wszystko każdy dostrzegał potencjał i zalążek czegoś wielkiego. Drugi odrzucony cykl, ukazał się w 1984 roku, jako solowa płyta Watersa „The Pros and Cons of Hitch Hiking”.

Wspomnienia muzyków odnośnie trwającej między kwietniem a listopadem 1979 roku sesji „The Wall” są różne, ale wszyscy przyznają, że towarzyszyło jej ogromne napięcie. Bob Ezrin, producent, pamięta ten czas, jako ciągły konflikt na linii Waters - Gilmour, w którym on sam uczestniczył, jako rozjemca. Wszyscy trzej pracowali nad produkcją albumu i walczyli ze sobą, próbując przeforsować własną wizję całości. Ezrin chciał na płycie orkiestrę, o czym nie chciał słyszeć Gilmour, dla którego miałaby to być zdrada stylu. Waters z kolei krzywo patrzył na kompozycje Gilmoura, które gitarzysta planował umieścić na „The Wall”. Takich konfliktów, sprzeczek i różnic zdań było mnóstwo, a po latach każdy z trójki producentów wspominał, że starał się unikać współproducentów podczas pracy w studio. Napięcia były tak ostre, że podczas jednej z rozmów między Watersem, a Gilmourem dotyczącej utworu „Comfortable Numb”, omal nie doszło do bójki. Dave Gilmour ostatecznie przyjął bardziej zdystansowaną taktykę, zostawiając w spokoju album jako całość, ale godzinami wykłócał się o własne kompozycje.

Pod koniec sesji doszło do jednego z najbardziej przykrych wydarzeń w historii zespołu. Podenerwowany ociąganiem się nagrań i zbliżającym się terminem oddania materiału wytwórni, Waters wyrzucił z zespołu klawiszowca Ricka Wrighta, który nie godził się na skrócenie i tak króciutkich wakacji, jakie Floydzi zrobili sobie pod koniec nagrań. Tamto wydarzenie jeszcze długie lata zespół wspominał z niesmakiem. Wright dokończył pracę nad albumem i opuścił Pink Floyd, gościnnie pojawiając się dopiero na koncertach w 1981 roku. Pełnoprawnym Floydem stał się ponownie dopiero w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych.

Jak można się domyślić „The Wall” nie jest typowym dziełem zespołu Pink Floyd. Po raz pierwszy w historii tej grupy dopuszczono wówczas do pracy studyjnej wielu obcych muzyków. Tak chociażby na bębnach w utworze „Mother” zagrał Jeff Porcaro, wyręczając tym samym nieradzącego sobie z rytmem 5/4 Nicka Masona. Większość partii klawiszy także nie jest autorstwa Wrighta, bo zagrali je Peter Wood, Freddie Mendel i Bob Ezrin. Ciekawostką jest natomiast obecność wśród gości, wokalisty Bruce'a Johnstona z Beach Boys, który udzielił się w piosence „Show Must Go On”. Nie można też zapomnieć o orkiestrze symfonicznej i chórze dzieciaków z Islington Green School, który tak wspaniale urozmaicił i wzmocnił symboliczne znaczenie przeboju „Another Brick In The Wall II”.

Mimo bardzo nerwowej atmosfery, konfliktów i ciągłych nieporozumień prace nad „Ścianą” zostały ukończone na czas, a jej efekty miały niebawem wstrząsnąć muzycznym światem. Zrodzona w bólach płyta stała się znakiem rozpoznawczym Pink Floyd.

 

Pętla

Image"The Wall” brzmi inaczej niż wszystkie poprzednie dokonania grupy. Instrumentaliści z zewnątrz zrobili swoje, a przecież bardzo silne piętno na tym albumie odcisnął też producent Bob Ezrin, który pozbierał w logiczną całość piosenki, wymusił na muzykach pewne zmiany i dorzucił nawet jedną swoją kompozycję. Ale po kolei...

Żeby zrozumieć jak duży wpływ na ostateczny kształt „Ściany” miał Bob Ezrin wystarczy spojrzeć na listę pomysłów, jakie ta płyta mu zawdzięcza. To dzięki wstawiennictwu Ezrina na album trafiły trzy piosenki Gilmoura „Comfortable Numb”, „Run Like Hell” i „Young Lust”, także dzięki Ezrinowi na płycie znalazły się repryzy „In The Flesh” i „Another Brick In The Wall”. Bez Ezrina nie byłoby orkiestry, ani prostego rytmu „quasi - disco” w „Another Brick In The Wall II”, „Run Like Hell” i w „Young Lust”. Nie byłoby też oczywiście „The Trial”, bo on jest współautorem tego utworu. Tak więc lista jego zasług jest dość długa i znacząca. Mówi się, że pod względem produkcji to nawet bardziej dzieło Ezrina niż samego Watersa.

Jaka muzycznie jest „Ściana”? Na pewno jest inna niż poprzednie płyty Pink Floyd i na pewno jest wielobarwna. Obok siebie umieszczone są bardzo różne gatunkowo utwory. Ciężkie, toporne gitary dominujące w otwierającym płytę „In The Flesh?” brzmią hardrockowo, końcówka „Thin Ice” przypomina klasyczne dokonania heavy metalowe. Z jednej strony mamy rytm disco i chwytliwy riff gitarowy w „Another Brick In The Wall II”, a z drugiej depresyjny „Don’t Leave Me Now”, który zaczyna się mulącymi, monotonnymi dźwiękami pianina i gitar, a kończy przynoszącym ulgę wyzwoleniem melodycznym, opartym na gitarze Gilmoura. Z jednej strony atakuje nas orkiestra w marszowym, podniosłym „Bring the Boys Back Home”, a z drugiej snuje się „Goodbye Cruel World” brzmiący tylko, monotonnym basem i deklamacją Watersa. Znalazło się też trochę miejsca dla najzwyklejszego w świecie rocka - „Young Lust”, a pod koniec albumu czeka na słuchacza operetkowo - kabaretowy „The Trial” autorstwa Ezrina.

O tym, że jest to dzieło Pink Floyd przypominają znane wokale Gilmoura i Watersa, charakterystyczne brzmienie gitarowych popisów tego pierwszego i może trzy, lub cztery kompozycje, które ewentualnie mogłyby się znaleźć na starszych płytach grupy. Cała reszta była wówczas raczej zaskoczeniem dla fanów, bo na „The Wall” doszło do sporej zmiany w brzmieniu zespołu. Moim zdaniem jedynie „Mother”, „Goodbye Cruel World”, i „Empty Spaces” mogłyby bez cienia wątpliwości trafić na poprzednie wydawnictwa Floydów. Inne utwory mniej lub bardziej odbiegają od stylistyki wcześniejszych nagrań.

Umiejętne rozłożenie akcentów muzycznych sprawia, że „The Wall” jest doskonałą prezentacją dźwiękową opowiadanej historii. Już w „Thin Ice” mamy znakomity przykład wspaniałej dźwiękowej opowieści. W momencie, gdy Gilmour delikatnym śpiewem opowiada o dziecięcej sielance, towarzyszy temu melodia wręcz kołysankowa, gdy tytułowy lód pęka pod stopami nieświadomego dziecka sielankę przerywa potężne gitarowe solo. Obie wersje „In The Flesh”, przenoszące opowieść na stadion, są kompozycjami utrzymanymi w podniosłej manierze rocka stadionowego, w którym niewiele jest treści, ale brzmi on porywająco. Miażdżące frazy gitar i agresywny, ironiczny wokal pasują doskonale do atmosfery wiecu. „Is There Anybody Out There?”, którego jedyne wersy tekstu pytają „czy jest ktoś tam na zewnętrz?”, brzmi do połowy mroczno i niepokojąco by potem przerodzić się w smutną gitarową melodię, dopełniając tym samym obrazu całkowitej samotności, która jest zjawiskiem przecież tyle niepokojącym, co smutnym. „Run Like Hell” z pędzącym gdzieś przed siebie, prostym gitarowym riffem jest adekwatnym dźwiękowym podłożem do piosenki opowiadającej o ucieczce. Do przedstawienia sarkastycznej rozprawy sądowej nie można było chyba użyć lepszej kompozycji, niż aktorsko zaśpiewany, operetkowy „The Trial”. Przykłady można by mnożyć dalej, aż do wyczerpania piosenek, bo tak naprawdę każdy umieszczony na albumie numer jest opowieścią zarówno tekstową, jak i dźwiękową.

Ciekawym zabiegiem było włączenie do albumu zaimprowizowanego dialogu bohatera płyty z niczego nieświadomą telefonistką, nie mającą pojęcia, że uczestniczy w fikcyjnej scence, nagrywanej na potrzeby rockowej płyty. Fragment telefonicznej rozmowy, kiedy kobieta z rozbrajającą szczerością i niekłamanym przejęciem informuje Pinka, że u jego żony jest jakiś mężczyzna, można usłyszeć w końcówce utworu „Young Lust”.

Drugą istotną ciekawostką jest fakt, że „The Wall” stanowi pętlę. Płytę otwierają wyrwane z kontekstu słowa „...we came in” (weszliśmy), na co w pierwszej chwili mniej wnikliwy słuchacz może w ogóle nie zwrócić uwagi. Sens tych słów ujawnia się dopiero na sam koniec płyty, kiedy do uszu słuchacza dociera pierwsza część pytania „Isn’t this where...” (czy to nie tędy). Żeby zrozumieć teraz sens końcowych słów należy wrócić na początek – „czy to nie tędy weszliśmy?” brzmi połączona wypowiedź, a cały proces stawiania muru musi ruszyć od nowa...

 

Rzecz o samotności

ImageWaters pisząc teksty chciał choćby w pewnym stopniu uniknąć autobiograficznego ich wydźwięku. Pomógł mu w tym trochę Bob Ezrin, który wymyślił Pinka, sprawiając że ta fikcyjna postać stała się bohaterem albumu. Historia zaczyna się na stadionie, podczas koncertu (wiecu?) pewnie jednego z pamiętnej trasy z 1977 roku. Opowieść startuje jednak dopiero od drugiego utworu na płycie „Thin Ice”, który przenosi słuchacza w czasy wczesnego dzieciństwa Pinka.

Dziecko jest bezbronne i naiwne, łatwo można mu wmówić wiele rzeczy, oszukując je złudnym bezpieczeństwem i przekonaniem, że wszystko będzie dobrze. Złudzenia pryskają szybko, jak bańki mydlane, lód pod stopami pęka, mimo zapewnień, że nic złego nie może się stać. Utrata ojca, który kiedyś poleciał za ocean, zostawiając tylko fotkę w albumie, i nadopiekuńcza matka karmiąca dziecko własnymi lękami, i rozterkami, to pierwsze cegiełki przymusowej alienacji i samotności, które mają niebawem dać chore poczucie bezpieczeństwa.

Następne cegiełki dokłada szkolna maszyneria, która tłamsi i prostuje wszystko, co choć trochę inne, produkując tabuny takich samych ludzi, sprawnie, mechanicznie radzących sobie w stadzie, w bezsensownym materialnym świecie. Cegiełkę dołoży także kobieta, która choć wydawała się być bliska, nagle znalazła się po drugiej stronie muru. Można udać, że nic się nie stało, zaciągnąć do hotelowego pokoju pierwszą lepszą panienkę i spróbować choć na chwilę zapomnieć o samotności... ale i to będzie kolejną cegiełką. Ostatecznie kontakt zostanie całkowicie utracony. Mur staje się coraz wyższy.

Dla Pinka przychodzi czas dotknięcia dna, pożegnania ze światem, bo bohater nie chce funkcjonować w tej rzeczywistości. Mur już stoi, szczelny i wysoki, nie przepuszcza żadnych uczuć ani emocji, ale nie daje też spokoju i bezpieczeństwa. Pink zaczyna przystawiać ucho do zimnych cegieł. Tam gdzieś po drugiej stronie są ludzie, których brak bohater coraz mocniej odczuwa, a ucieczka od nich okazuje się być gorszym rozwiązaniem, niż funkcjonowanie z nimi nawet w bolesnych relacjach.

W środku zimnego osamotnienia wracają echa wojny, po których Pink zapada w „Słodkie otępienie” i na tym mogłoby się wszystko zakończyć, bohater mógłby odejść znieczulony, w nieświadomej, fałszywej rozkoszy, ale „Przedstawienie musi trwać”, więc trzeba wrócić na stadion. Ten sam olbrzymi moloch, na którym wśród tysięcy obcych sobie ludzi panują zwykle kuriozalnie ciepłe relacje. Trzeba tam pójść, założyć maskę władzy, złapać ich za mordę i wskazać nowy cel - trzeba pozbyć się Żydów, czarnuchów i pedałów. Podniecić, porwać tłum za wszelką cenę, by potem uciekać w miażdżącej, bezmyślnej masie i walczyć z niewiadomą, złą siłą.

Przychodzi moment opamiętania, trzeba zdjąć mundur, maskę i wrócić do domu. Proszę wstać, sąd idzie. Nadszedł czas rozliczenia, zaraz wszystko będzie jasne, Pink zostanie osądzony i usłyszy wyrok. Ale najpierw głos mają świadkowie. Na pewno coś do powiedzenia będzie miała mamusia, na pewno żona nie pozostanie gorsza, swoje trzy grosze dorzuci pan nauczyciel. Wszystko wiadomo, Pink jest winien okazywania ludzkich uczuć, wyrok może być tylko jeden – „zburzyć ten Mur!”. Cegły spadają jedna po drugiej, aż Mur przestaje istnieć, ale nie zdąży opaść kurz, kiedy pierwsze cegiełki znów zaczną się układać... czy to nie tędy weszliśmy?

Historia może nie jest bez wad, ale faktem jest, że spod palców lidera Pink Floyd wyszła jedna z najciekawszych prób ukazania ludzkiej samotności i samego procesu izolowania się (nie bez znaczenia pozostaje tu fakt, że Waters dekadę wcześniej miał wątpliwą przyjemność obserwowania procesu odchodzenia w chorobę psychiczną swojego przyjaciela Syda Barretta).

 

Czy jest ktoś za tym murem?

Na rok 1980 zaplanowano prezentacje widowiska „The Wall” na żywo. Oczywistym było, że zespół nie może pojechać w normalną trasę, bo przemieszczanie się z całym sprzętem i sceną spełniającymi wymagania przedstawienia, było niemożliwe. Zespół wybrał więc cztery miasta i hale w których Pink Floyd mógłby pokazać „Ścianę” kilka wieczorów pod rząd. I tak w lutym 1980 roku zespół zagrał w Los Angeles i w Nowym Yorku, i pół roku później pięć sierpniowych wieczorów w londyńskim Earls Court. Jeszcze w 1981 roku grupa dała kilkanaście występów - w lutym w Dortmundzie i w czerwcu ponownie w Londynie. W sumie trzydzieści trzy przedstawienia, w czterech miastach, na przestrzeni szesnastu miesięcy.

Specjalnie używam określeń przedstawienie i widowisko, bo to co można było zobaczyć w Los Angeles, Nowym Jorku, Dortmundzie i Londynie trudno nazwać po prostu koncertami. To był ponad stuminutowy show, podczas którego ekipa techniczna z kartonowych cegiełek budowała olbrzymi, liczący dwadzieścia metrów wysokości, biały mur. Do tego najnowocześniejsze wówczas nagłośnienie, takież oświetlenie i lasery, poza tym olbrzymie mechaniczne kukły zaprojektowane i wykonane przez karykaturzystę i rysownika Geralda Scarfe’a. Z głośników płynął oczywiście znakomicie wykonywany cały materiał z podwójnego albumu „The Wall”.

„Ściana” na żywo nie stanowiła jednak wiernego odzwierciedlenia albumu i nie chodzi mi o to, że zespół rozwijał, przedłużał utwory, czy improwizował (choć i to się zdarzało). Zmiany dotyczyły samej listy wykonywanych piosenek. W miejsce studyjnej „Empty Spaces” grupa wykonywała „What Shall We Do Now?”. Drugą nowinkę stanowił utwór instrumentalny pojawiający się między „Another Brick In The Wall III” a „Goodbye Cruel World”. Na oficjalnym wydawnictwie ten kawałek nazywa się „The Last Few Bricks” i jest to mieszanka innych, znanych z płyty motywów. Powodem pojawienia się tej kompozycji był... brak czasu. Ekipa „budowniczych muru” potrzebowała po prostu kilku dodatkowych minut na dokończenie budowli.

Na scenie nie zabrakło rzecz jasna muzyków towarzyszących. Powodów rozszerzenia składu było kilka. Po pierwsze w zespole nie było już usuniętego Ricka Wrighta, którego zastąpił Peter Wood. Po drugie, potrzebny był drugi gitarzysta (w 1980 roku Snowy White, w 1981 Andy Roberts). Po trzecie Pink Floyd nie zaczynali koncertów „osobiście”... Za każdym razem utwór „In The Flesh?” wykonywali przebrani w maski muzycy towarzyszący. To był taki żart (zemsta Watersa?) za trasę 1977 roku, podczas której publiczności zdarzało się być obojętne, kto jest na scenie. Poza tym mamy tu do czynienia z zabawną grą słów, gdyż tytuł „In The Flesh?, można tłumaczyć „We własnej osobie?”…

Olbrzymi wpływ na kształt przedstawienia miał wspomniany wyżej Gerald Scarfe. Człowiek, który zaprojektował i skonstruował gigantyczne kukły, pomysłodawca animowanych filmów wyświetlanych na telebimie i na samym murze sprawił, że publiczność nie musiała przez kilkadziesiąt minut wpatrywać się w budowaną na ich oczach ścianę. Z resztą jego praca będzie miała także swoje pięć minut w następnym projekcie, niejako kontynuacji płyty i przedstawienia...

Film


ImageBohater tego filmu nie budzi w ogóle sympatii, a film w którym bohater nie budzi sympatii to zły film” – tak o obrazie „The Wall” powiedział Roger Waters. Wynik, jaki uzyskano próbując przenieść „Mur” na ekran, już na zawsze zostanie kolcem w sercu lidera Pink Floyd.

Roger Waters już pod koniec lat siedemdziesiątych planował film i wiedział, że będzie to rzecz w stylu „The Wall”. Kiedy powstał album i odniósł spodziewany sukces stało się jasne, że także film powstanie już niedługo. Na czerwcowych koncertach promujących płytę w 1981 roku pojawili się filmowcy Alan Parker i Michael Seresin, którzy mieli zająć się wizualnym aspektem opowieści. Jednak wówczas reżyserem miał być Seresin, a Parker tylko producentem. Zmiana ról nastąpiła, kiedy okazało się, że pomysł Seresina, polegający na zaprezentowaniu „Muru”, jako rejestracji koncertu, okazał się niewypałem. Wtedy Parker i Waters wiedzieli już na pewno, że niezbędny jest choćby szkic scenariusza, który niedługo potem wyszedł spod palców muzyka.

Dla Watersa oczywistym było, że sam zagra główną rolę i to on przygotowywał się do tego zadania. Kilka próbnych scen pokazało, że to jednak nie będzie dobre rozwiązanie, bo basista nie ma talentu aktorskiego nawet do zagrania tak bliskiej mu roli. Parker ściągnął wówczas na plan Boba Geldofa, wokalistę The Boomtown Rats, człowieka z zupełnie innej półki (i epoki muzycznej) niż Pink Floyd. Mimo różnic ideologicznych, Geldof zgodził się zagrać Pinka, bo i gaża była zachęcająca i wyzwanie aktorskie ciekawe. 7 września 1981 roku Alan Parker zaczął trzymiesięczną pracę nad filmem, którą kończył w grudniu montując obraz i dodając do niego dźwięk.

Nie obyło się oczywiście bez ciekawych historii. Alan Parker wielokrotnie opowiadał o trudnościach jakie napotkał realizując sceny bijatyk skinów z policją. Reżyser był przerażony postawą młodych ludzi, statystów, notabene prawdziwych skinów (Tillbury Skins), którzy nie mogli zrozumieć, że policjanci to tylko statyści i że walka musi kończyć się na znak reżysera. Podobne wspomnienia ma Bob Geldof, dla którego jednak najmocniejszym przeżyciem, był rzut krzesłem w aktorkę grającą prostytutkę. Kobieta omal nie straciła życia, bo Parker nie poinformował jej o czekającym niebezpieczeństwie, licząc pewnie na większy dramatyzm i realność sceny. Geldof narzekał także na samopoczucie, jakie towarzyszyło mu podczas pracy na planie. Wokalista pamięta, że w pewnym momencie mocno „poczuł” postać Pinka i targające nim emocje, samotność i beznadzieję.

Prapremiera „The Wall”, sygnowanego jako dzieło Alana Parkera i Rogera Watersa, miała miejsce podczas festiwalu w Cannes w maju 1982 roku i zebrała bardzo zróżnicowane recenzje.

Film zaczyna jedyna niefloydowa pieśń wykorzystana w obrazie, „Chłopiec, o którym zapomniał Święty Mikołaj” w wykonaniu Very Lynn, jednej z ulubionych artystek Watersa, o której z resztą wspomina na płycie w piosence „Vera”. Do filmu trafiła też nieznana z albumu kompozycja „When the Tigers Broke Free”, napisana już podczas ostatnich prac nad obrazem. Ta pieśń żałobna, dzieło lidera Pink Floyd wzmacnia osobisty wydźwięk „Ściany”, bo w tekście muzyk opowiada prawdziwą historię śmierci swojego ojca. W filmie wykorzystano też inne wersje ballady „Mother” i „Waiting for the Worms”. Na ścieżce dźwiękowej nie znalazły się „Hey You” i „The Show Must Go On”. Wyrzucono też „Empty Spaces” wstawiając w zamian, sprawdzony podczas koncertów kawałek „What Shall We Do Now?”. To ostatnie pociągnięcie było ważne dla wykrystalizowania sensu fabuły. Dzięki tekstowi wstawionej kompozycji wiadomo jednoznacznie, że Pink jest gwiazdą rocka. Warto także zaznaczyć, że na potrzeby ścieżki dźwiękowej Bob Geldof zaśpiewał „In The Flesh?” i jej repryzę „In The Flesh”.

„The Wall” to dość chaotyczny ciąg scen, tylko luźno powiązanych ze sobą, pełniących bardziej rolę uzupełnienia muzyki, niż opowiadających historię. Sceny są jak obrazy z różnych życiowych sytuacji, czasem jednoznacznie pasujących do treści muzyki, czasem swobodnie od niej odbiegających. Sceny to tylko drogowskazy, pewnego rodzaju sygnalizacja w jaką stronę skierować myśli. Brak tu dłuższych ciągów fabularnych prezentowanych za pomocą scen. Pink w filmie pokazany jest w dwóch postaciach, jedna to kilkuletni chłopiec (w rolę wcielił się David Bingham), druga to mężczyzna w średnim wieku (Bob Geldof).

I tu ważną rolę odegrały sekwencje rysunkowe, wykonane przez Geralda Scarfe’a. Kukły i rysunkowe postacie znane już z koncertów, w filmie stały się nieodłączną częścią przekazu, zwykle bardzo sprawnie oddawały sens poszczególnych scen. Krótko mówiąc dzieło Parkera i Watersa to film dość psychodeliczny, w którym najważniejsza jest gra skojarzeń, symbole i emocje. Jest to obraz typowo muzyczny, w którym zamiast dialogów otrzymujemy muzyczny monolog Rogera Watersa.

Efekt końcowy lider Pink Floyd uznał za zdradę Alana Parkera. Waters znienawidził film, który powstał na kanwie jego płyty. Faktem jest, że wizja „Muru” według reżysera zmieniła nieco charakter i klimat albumu. Różnica między zdrowym smutkiem, a smutkiem psychopatycznym jest być może niewielka, ale bardzo ważna. Smutek „watersowski”, znany z jego muzyki jest rodzajem smutku pozytywnego, nostalgicznego, twórczego. Zobrazowanie tego typu uczuć nie jest proste, a pokazanie tak głębokich i trudno definiowalnych przeżyć, o jakich opowiada w swojej muzyce jest chyba niewykonalne. To co pokazali Parker i Geldof to zimny, psychopatyczny smutek, który budzi raczej lęk i niechęć, niż współczucie, czy sympatię. W obrazie jest też zbyt dużo agresji, co w pewnym stopniu przekłamuje treść oryginalnej historii. 

Suplement (ostatnie cięcie)

ImageW 1983 roku, cztery lata po albumie „Ściana” i rok po filmie o tym samym tytule, Roger Waters pod szyldem Pink Floyd wydał „The Final Cut” („Ostatnie cięcie – requiem dla powojennego marzenia autorstwa Rogera Watersa”.) Materiał tej płyty często traktowany jest jako suplement „The Wall”, bo są to w pewnym sensie piosenki, które mogłyby znaleźć się na tamtym albumie...

W przypadku pracy nad „Ostatnim cięciem” już nie może być mowy o istnieniu zespołu. Ten album jest dziełem Watersa, który ograniczył do minimum nawet udział Davida Gilmoura. Gitarzysta umieścił na płycie tylko trzy gitarowe solówki i zaśpiewał w jednym utworze („Not Now John”). Pod względem stylu, jest to jeszcze dalsze odejście od brzmień starego Floyda. Część utworów to krótkie miniatury gitarowe, wykonane na gitarze akustycznej przez samego Watersa, i przez niego także zaśpiewane czy nawet deklamowane. Podobnie jak w przypadku „The Wall” od czasu, do czasu wtrąca się orkiestra, znów pod kierownictwem Michaela Kamena, który tym razem jest współproducentem całości. Słychać też delikatne brzmienia wydobywane przez Andy’ego Bown’a z organów Hammonda. Kilka porywających partii saksofonu wykonał Raphael Ravenscroft. Kapitalne wrażenie robi przede wszystkim jego dynamiczne wejście w „The Gunner’s Dream”, które znakomicie dodaje tam dramaturgii.

Co łączy „Ostatnie cięcie” z „Murem”? Już sam tytuł tego albumu w jakiś sposób odnosi się do „Muru”, choć nie tyle do płyty, co raczej do filmu. Określenie „the final cut” („ostatnie cięcie”) zostało zaczerpnięte z terminologii filmowej i oznacza poprawioną, ostateczną wersję filmu. Jest to oczywista aluzja do Alana Parkera, do którego Waters miał pretensję za sposób ekranizacji „The Wall”. Podobne symboliczne znaczenie może mieć też zdjęcie Watersa na ostatniej stronie książeczki, gdzie muzyk stoi na łące, ubrany w mundur, pod pachą trzyma pudełko z filmem, a z jego pleców wystaje wbity nóż. Jest to ewidentny przytyk do reżysera.

Zdjęcie to ma także inne znaczenie, bo postać umundurowanego Watersa może przypominać także jego ojca. Eric Fletcher Waters zginął podczas jednej z bitew drugiej wojny światowej, a muzyk wielokrotnie powtarzał, że czuje jakby zdradził ojca, bo nie zrobił nic aby świat, za który on zginął był lepszy. Już w scenie z filmu „The Wall”, towarzyszącej piosence „Goodbye Blue Sky” widać jak krew żołnierza spływa do kanału. Waters czuł rosnące rozgoryczenie żyjąc w przeświadczeniu, że śmierć ojca i wielu jemu podobnych, poszła na marne. Te uczucia spotęgowała postawa Wielkiej Brytanii podczas konfliktu z Argentyną o archipelag wysp niedaleko Falklandów w 1982 roku. Rząd brytyjski zdaniem Watersa zareagował zbyt agresywnie.

Chyba najwyraźniejszym nawiązaniem do „The Wall” jest umieszczenie w kilku piosenkach nauczyciela, znanego z historii zawartej na poprzedniej płycie. Tutaj w utworach „The Hero’s Return”, „The Gunner’s Dream” i „Paranoid Eyes” słuchacz poszerzy swoją wiedzę na temat znienawidzonego, znęcającego się nad dziećmi belfra. Okaże się, że psychopatyczny nauczyciel podczas drugiej wojny światowej był pilotem RAF-u. W „Powrocie bohatera” nauczyciel przemówi słowami Watersa: I nawet teraz jakaś część mnie / leci nad Dreznem w aniołku jeden - pięć/ choć nigdy nie pojmą, że za mym sarkazmem/ kryje się rozpacz i żal. (Aniołek jeden pięć to określenie samolotu typu B- 51).

Na „Ostatnim cięciu” mamy także polski akcent. W tekście „Two Suns In The Sunset” pojawiają się słowa - „Popiół i diament, wróg i przyjaciel, wszyscy będziemy równi na końcu” - odnoszący się do filmu Andrzeja Wajdy „Popiół i diament”. Roger Waters: „Ten popiół i diament wziąłem z polskiego filmu. A przedtem był jeszcze „Kanał”. Te dwa niezwykłe polskie filmy wywarły na mnie wielkie wrażenie, gdy dorastałem w Anglii. Stanowiły dla mnie inspirację (…) Wasza walka w czasie wojny i zmagania w krajach Europy Wschodniej po wojnie były czymś, co odczuwałem bardzo głęboko.”

„Ostatnie cięcie” to album jednoznacznie odnoszący się do wojny i problemów politycznych współczesnego świata. Pełen smutku, nostalgii i beznadziei snuje historie, która nie zakończy się happy endem. Zamykający album utwór „Zachód dwóch słońc” to wizja apokalipsy, końca świata... był to ostatni utwór Pink Floyd nagrany w składzie z Rogerem Watersem.


Mur berliński

Image21 lipca 1990 roku Roger Waters, już bez Pink Floyd, wystawił „Ścianę” na Potsdamer Platz w Berlinie. W tym samym miejscu gdzie w latach czterdziestych mieścił się bunkier Adolfa Hitlera, a jeszcze kilka miesięcy wcześniej stał Mur dzielący Europę na „wschód” i „zachód”.

Prawie czterysta tysięcy ludzi zjawiło się wówczas w centrum Berlina, żeby zobaczyć, jak dotąd ostatnią prezentację „The Wall”. A prezentacja była naprawdę wyjątkowa, bo Waters oprócz tradycyjnych muzyków towarzyszących, zaprosił całą „armię” osobistości świata muzyki, aby wspólnie wykonać opowieść o samotności.

I tak, niemiecki zespół Scorpions wykonał na otwarcie „In The Flesh?”, Cyndi Lauper zaśpiewała „Another Brick In The Wall II”, Joni Mitchell przypadł w udziale „Goodbye Blue Sky”, a Brian Adams i Paul Carrack fenomenalnie wykonali odpowiednio – „What Shall We Do Now? / Young Lust” i „Hey You”. Znakomitą interpretację „Comfortable Numb” zaproponował z kolei Van Morrison.

Jedynym poważniejszym zgrzytem tamtego przedstawienia była usterka podczas wykonywanej przez Sinead O’Connor piosenki „Mother”. W pewnym momencie siadło nagłośnienie i jako, że wszystko było przygotowane i zaplanowane prawie co do sekundy, odtworzono ten fragment z playbacku. Cały chwyt polegał na tym, że 20 lipca odbyła się próba generalna koncertu, która bez wiedzy muzyków została zarejestrowana. Dlatego prawie pół miliona ludzi wysłuchało co prawda wersję „Matki” w wykonaniu Sinead O’Connor, ale z dnia ubiegłego...

The Bleeding Heart Band, zespół towarzyszący Watersowi, występujący tamtego wieczora w składzie Andy Fairweather Low, Snowy White (gitary), Peter Wood (klawisze), Graham Broad (bębny) wspierany był oczywiście przez orkiestrę i chór pod batutą Michaela Kamena, jak i okazjonalnie przez instrumentalistów towarzyszących zespołów. Brzmienie jakie wówczas uzyskano, ukazało muzyczną stronę „The Wall” z innej, ciekawej perspektywy.

Ważną zmianą repertuaru podczas berlińskiego koncertu, było zastąpienie kończącego album utworu „Outside the Wall” solową kompozycją Watersa „The Tide Is Turning”, wykonaną przez wszystkich zaproszonych na koncert artystów. Niesamowitym blaskiem zalśniła tego wieczora tamta kompozycja. Niesiony potężnymi, przekonującymi głosami Van Morrisona, Carracka, Adamsa, czy samego Watersa tekst „Przypływ się cofa” zabrzmiał szczerze i wzruszająco, na miarę wielkiego finału wspaniałego koncertu. 

 

Moja cegiełka 

Image"The Wall” nosi miano najważniejszego koncept albumu wszech czasów, jest wymieniana w czołówce najważniejszych rockowych dokonań XX wieku, jej prosta, biała okładka zdobi półki w kilkudziesięciu milionach domów na całym świecie, domów niekoniecznie należących do fanów Pink Floyd. Gdzie tkwi fenomen tego dzieła, które mimo, że uważane jest za szczytowe dokonanie tej grupy, daleko odbiega od stylu, jaki wypracował zespół w swoim klasycznym okresie. Skąd tak duża i ciągle utrzymywana popularność tej trudnej przecież płyty?

Moda, magia nazwy Pink Floyd, przebojowy singiel „Another Brick In The Wall”, a może zwykły snobizm nabywców „Ściany”? Tak starają się tłumaczyć zjawisko malkontenci i przeciwnicy zespołu. Jeśli w ogóle mają rację, to tylko w niewielkim procencie. Moim zdaniem nośność „The Wall” zawarta jest w historii, która mimo swoich wad jest w gruncie rzeczy po prostu bliska ludziom.

Samotność i poczucie odizolowania towarzyszy jednostkom, ale ostatecznie cała ludzkość składa się przecież z jednostek. Człowiek podzielający rozterki Pinka zwykle nie zdaje sobie sprawy, że jego Mur nie jest jedynym, że nie tylko on siedzi odgrodzony od reszty świata, ale reszta świata jest także skrzętnie podzielona między sobą. Część ludzi buduje swoje własne, osobiste Mury, za którymi ukrywa się, gdy czara goryczy zostaje przelana. Nie są to może tak drastyczne procesy, jak ten opowiedziany na płycie, ale generalnie każdy wrażliwy słuchacz ma prawo znaleźć w treści „The Wall” odrobinę siebie.

Dla Rogera Watersa i zespołu Pink Floyd „Ściana” jest biletem do wieczności. Nie ważne jak będzie wyglądała muzyka za sto pięćdziesiąt lat i jaki stosunek do rocka będą miały następne pokolenia. „The Wall” jako dzieło niekonwencjonalne, wypełniające pewną niszę, przepełnione szczerymi emocjami, może być symbolem samotności człowieka, zagubionego w pędzącym donikąd, bezwzględnym świecie XX wieku.

 

---------------------------------------------------------------------------------------------------

Wiedza i cytaty wykorzystane w artykule zostały zaczerpnięte z książek:

„Pink Floyd – szyderczy śmiech i krzyk rozpaczy” W. Weiss

„O krowach, świniach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd” W.Weiss

„Pink Floyd- Bricks In The Wall” Karl Dallas

„42 Rozmowy” P.Kaczkowski

„Roger Waters – antologia tekstów i przekładów” przekł. L.Haliński, T.Szmajtera 
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!