Od dwóch polskich koncertów Blackfield upłynęło sporo czasu. Mija on tak prędko, że ciężko wygospodarować choć małą jego cząstkę, chwilę, która pomimo pogoni za dniem jutrzejszym da ukojenie w postaci myśli twórczej, a ta z kolei spowolni jego bieg. Wykorzystuję więc takie okazje i właśnie wtedy zasiadam wygodnie w fotelu i oddaję się rozmyślaniom. Wracam na nieco dłużej do tych miejsc, które zawsze w pewien sposób są dla mnie wyjątkowe. Myśli zabierają mnie w podróż przenosząc w czasie do właśnie tamtych chwil…
Pogoda łaskawa, humor dopisuje, a rozmowa wciąga, tym bardziej, że dużo w niej treści muzycznej. W końcu Blackfield to jeden z ważniejszych tematów ostatnich kilku dni. Nieopodal krakowskiego Studia przemieszczają się liczne grupy ludzi, które niestety nie zmierzają do naszego klubu, a na starcie piłkarskich drużyn. Wisłą grała z Bełchatowem... Widząc je moja wyobraźnia produkuje, przepiękny zresztą, obraz podobnych liczebnie grup na koncertach spod znaku rocka progresywnego. Nie dziwne, skoro żyję w przekonaniu, iż muzyka ta osiągnie jeszcze swoje apogeum popularności. To moje wielkie pragnienie.
Jeszcze tylko ta nieszczęsna szatnia i już można pokręcić się po obiekcie, w którym jesteśmy po raz pierwszy. Wita nas tam znajoma, obecna na większości dobrze zapowiadających się koncertów osoba, chwila przy ciepłych powitaniach i muzyka…
Począwszy od momentu, kiedy na scenie pojawia się supportujący zespołowi Mati Gavriel, o którego występie nie miałam absolutnie żadnego pojęcia, narasta ochota upojenia się dźwiękiem. Artysta sam jeden z gitarą na scenie, bez wsparcia zespołu, a jedynie podkładu, zaskakuje mnie może nie tyle repertuarem, co swoją osobą. Odznacza się bowiem niezwykłą subtelnością i sympatyczną aparycją. Utwory jeśli chodzi o stronę muzyczną, rzekłabym, że raczej ubogie, nic nadzwyczaj wyjątkowego, co nie znaczy, że występ mi się nie podoba. Ujmuje mnie wokaliza tego dwudziestopięcioletniego artysty (mojego rówieśnika). Szczególne poruszenie wywołują partie wokalne w utworze „Butterflies And Eskimos” charakteryzujące się niezwykłą lekkością oraz przepięknym wydźwiękiem unoszącym się niemal ku samemu niebu. Występ u boku zespołu z prawdziwego zdarzenia z pewnością zaowocowałby w o wiele większy entuzjazm ze strony widowni, ale i bez tego rodak Aviva Geffena, Mati, a właściwie Mathia-Mathithiahu Gavriel daje sobie nieźle radę. Swoim występem wzbudza sympatię, jednak obywa się bez wiwatów i zachęty do bisu.
Pod sceną gromadzi się już znacznie więcej osób. Oczekiwanie na gwiazdę wieczoru zdaje się jeszcze jakiś czas wydłużać, choć niewykluczone że to jedynie moja iluzja.
W końcu gasnące światła dają znak, że coś zaczyna się dziać. O tak! Aviv Geffen w bardzo oryginalnym, zdobionym okryciu wierzchnim oraz Steven Wilson, pojawiając się na scenie, wzniecają jeszcze większe okrzyki uwielbienia. Nie mniej efektowanie prezentuje się trójka towarzyszących im muzyków: Seffy Erati, Eran Mitelman oraz Tomer Z., jednak już nie tak wielbionych przez przybyłe tłumy.
Niezwykle dynamicznym impulsem koncert rozpoczyna utwór „Blood” z najnowszej płyty, który już na sam początek daje niesamowity zastrzyk energii. To chyba jeden z tych niewielu kawałków Blackfield o „mocniejszym brzmieniu”. A co dalej? Wystarczy usłyszeć kilka pierwszych nut drugiego utworu, a oczywiste jest, że to numer dwa z pierwszej, bardzo oryginalnie zatytułowanej płyty „Blackfield”. Kompozycji tej z pewnością spodziewał się tego wieczoru każdy.
Kolejne utwory, niestety jednak miało się wrażenie, że nie są zagrane pełną mocą jaką muzycy dysponują. Było energicznie, ale nie tak jak wyobrażało to sobie wielu przybyłych na koncert. Czy było tak do końca? Na szczęście nie! Wybrzmiały trzy kompozycje z „Welcome To My DNA”: „Glass House”, „Go To Hell” i „On The Plane”, po którym przyszła kolej na jeden z moich ulubionych hitów zespołu „Pain”. Poprzedził on trzy kolejne nowości: „DNA”,” Waving” oraz „Rising of the Tide”. Dobra to płyta, muszę stwierdzić.
Stopniowo robiło się gorąco, jednak nie z podniecenia tym, co dzieje się dookoła, a w wyniku „troskliwej” obsługi osób zajmujących się ogrzewaniem sali. Geffen, nie zwróciłam uwagi w którym momencie pozbył się swego jedynego w swoim rodzaju płaszcza, wkrótce też pozostałej, górnej części garderoby. Miałam tylko ochotę zrobić podobnie z moim T-shirtem, ale cóż… Kolejno utworami „Glow”, „Once”, „The Hole in Me” i „Miss U” przeplatają się dwie pierwsze płyty, po czym znowu na przemian pięć z „Welcome To My DNA” oraz „Blackfield II”. Bez setlisty ani rusz!
I w którymś momencie koncertu nastąpiło to, czego oczekiwałam nie tylko ja. Panowie zauważalnie pobudzeni niesamowicie energiczną reakcją publiczności, dają wyraz swojego zadowolenia. Emocje działają jak karma, a koncert „na poziomie” staje się czymś więcej. Niby zakończył go „Dissolving With The Night”, jednak nie obyło się bez bisu. Byłoby to wręcz niewybaczalne. Tak więc przepięknym akcentem i na bis Blackfield prezentuje trzy kończące koncert kompozycje: „Hello”, „End Of The World” i „Cloudy Now”. Koniec magiczny i Panowie z Blackfield zupełnie inni…
Obawiałam się, że Blackfield w wersji live nie zadziała na mnie tak jakbym chciała, a tu ku mojemu zdziwieniu coś zaskoczyło. Zetknięcie twarzą w twarz sprawiło, że pojawiło się to szczególne „coś”, wysokiej częstotliwości wibracje, uzewnętrzniły się emocje. Stało się dla mnie jasne, że to nie tylko chwilowa fascynacja, która udziela mi się od wszystkich dookoła, ale ogromna sympatia do bandu, którego słuchając wcześniej z krążka zwyczajnie lubiłam. Tego dnia Blackfield zyskał sobie nową fankę.