Dream Theater koncertuje w Polsce z regularnością świadczącą o tym, że dla zespołu jesteśmy stałym punktem tournee, miejscem, w którym zawsze grupa zostaje przywitana należycie gościnnie. Mnie przytrafiło się śledzić wizyty Amerykanów od ich pierwszego występu nad Wisłą, w bydgoskiej Astorii, przed jedenastoma laty, podczas promocji znakomitego albumu „Scenes From a Memory”. Ogłoszenie każdego kolejnego powrotu zespołu do Polski traktuję w podobny sposób, na zasadzie apelu „ojczyzna wzywa”, stawiając się posłusznie w którymkolwiek zakątku kraju. Potężna siła rażenia, jaka dotknęła mnie wraz z pierwszym kontaktem z muzyką Dream Theater na żywo, nie cechowała już następnych koncertów, które, zaskakując raczej wybranymi swoimi momentami, w całości nie stanowiły raczej nadzwyczajnego wydarzenia koncertowego. Z pewnych względów katowickiemu show sprzed kilku dni udało się przełamać passę „standardowych” występów Dream Theater, w jakich miałem okazję uczestniczyć.
Po pierwsze: brak Mike’a Portnoya.
Efekty kadrowej rewolucji, którą w zeszłym roku przeszła amerykańska formacja, żegnając się ze swoim faktycznym liderem, Mike’m Portnoyem, na scenach Teatru Marzeń, więc również i w Spodku były łatwo zauważalne. Wraz z osobą perkusisty z dreamtheaterowego show zniknęła postać autentycznego mistrza ceremonii, dyrygenta orkiestry, charyzmatycznego artysty, na którym skupiało się najwięcej par oczu. Co jednak istotne, na katowickim koncercie grupa na szczęście nie próbowała na siłę robić Portnoya z kogokolwiek, w związku z czym sympatyczny, aczkolwiek nie pałający już pełną dowcipu niefrasobliwością i bezpośredniością kontakt z publicznością wypadł w pełni naturalnie.
Nieobecność w zespole Mike’a Portnoya w pewnym stopniu mogła warunkować również dobór repertuaru. Po pierwsze, fani przyzwyczajeni do faktu, że gdzieś w ferworze prezentacji własnych nagrań Dream Theater zawsze przemycali garść dźwięków z płyt własnych idoli, tym razem musieli obejść się smakiem – mnie porzucony (tymczasowo?) pomysł na chwile coverów nie od dziś ewidentnie kojarzy się z Portnoyem. Po drugie, co bardziej spostrzegawczy z pewnością zauważyli, że na koncercie nie zabrzmiało żadne z nagrań Dream Theater, pod którego tekstami podpisał się perkusista we własnej osobie. Osobiście nie spotkałem się póki co z żadnymi konkretnymi przesłankami dotyczącymi ewentualnych sporów pomiędzy byłymi kolegami z zespołu, dotyczących praw autorskich, jednak pominięcie w setliście utworów z tekstami Portnoya (nie wspominając o tych wybitnie osobistych, których na płytach grupy nie brakowało), wydawało się być dowodem, że zespół nie ma chęci na wkładanie kija w mrowisko, przynajmniej na pierwszych koncertach bez wieloletniego kompana. Zatem kolejne punkty należą się tym panom!
Gdyby jednak zespół odtąd redukował zestaw kompozycji do zagrania na żywo z wciąż na nowo wynajdowanych względów związanych z Portnoyem, wkrótce setlisty zapewne stałyby się wyjątkowo ubogie. Na szczęście, paranoi w szeregach grupy nie ma; katowicki koncert pokazał, że zespół śmiało korzysta chociażby z tych utworów, w których mocno wyeksponowany był wokal Portnoya (choć jako takiego substytutu nie ma), zwłaszcza jednak zespół nie ma najmniejszych oporów w prezentowaniu utworów z nawet najbardziej „połamanymi” partiami perkusji, dlatego że jest…
…Mike Mangini (po drugie).
Osobiście nie miałem wątpliwości co do słuszności wyboru Manginiego na następcę Mike’a Portnoya, a występ nowego perkusisty w Spodku potwierdził, że był to strzał w dziesiątkę. Skomplikowane partie, za pomocą których Portnoy określał specyficzną rytmikę nagrań Dream Theater, stały się oczywiście na tyle integralną częścią kompozycji zespołu, że zagranie ich w stuprocentowo nowy sposób byłoby manewrem chybionym. Mike Mangini, uznana perkusyjna osobowość, doskonale poradził sobie z dylematem pomiędzy wiernością oryginalnym, ale jednak „cudzym” rozwiązaniom a nieposkromioną chęcią zaprezentowania w utworach własnego muzycznego charakteru. Zaprezentowane w Katowicach utwory w żadnym stopniu nie lekceważyły oryginałów, ale i tak zostały odegrane z lekkością, choć nie dało się nie zauważyć, że perkusista tak naprawdę dopiero w premierowym „On the Backs of Angels” czuł się jak ryba w wodzie, wszak na te kilka minut jego ogromna odpowiedzialność przed widownią z oczywistych względów nieco zmalała.
Nie każdemu zespołowi zmiana perkusisty wychodzi na dobre – Mangini w Spodku jednak udowodnił, że potrafi pogodzić swoją osobowość z charakterem perkusyjnych partii muzyki Dream Theater – z korzyścią dla obu „stron”. Incydentalny „wypad z trasy”, jaki przytrafił mu się w zagranym na bis „Learning to Live”, to jednak uroczy wyjątek potwierdzający, że na perkusyjnym stołku w Teatrze Marzeń zasiadł właściwy człowiek.
Warto dodać, że Mike Mangini, nota bene od lat dobry znajomy panów z Dream Theater, na scenie jawił się nie jako „ten nowy”, ale osoba, która choćby samym kontaktem wzrokowym z pozostałymi członkami zespołu udowadnia, że rozumie się z nimi znakomicie. A przy tym jawi się jako wyjątkowo sympatyczny facet, czym dodatkowo, poza sukcesem w zmierzeniu się z dorobkiem Dream Theater oraz efektownym solo, na pewno zaskarbił sobie sympatię polskich fanów grupy.
Po trzecie: setlista.
Koncert w Spodku był wyjątkowy na tle wcześniejszych występów grupy w naszym kraju jeszcze z jednego zasadniczego powodu. Dla polskich fanów był to pierwszy występ Dream Theater, podczas którego zespół nie promował żadnego albumu, w związku z czym można było oczekiwać ciekawej, urozmaiconej setlisty. Nawet wbrew mojej diagnozie, według której zespół przynajmniej na razie nie bierze pod uwagę utworów z tekstami Portnoya, zestaw zaprezentowanych kompozycji okazał się doprawdy imponujący. Grupa bowiem zaprezentowała w Katowicach po jednym utworze z każdej studyjnej płyty (wyjątkiem, smakującym przy tym wybornie, była płyta „Image & Words”, z której polscy fani usłyszeli dwa utwory: „Under a Glass Moon” na początek koncertu i wspomniany „Learning to Live” na bis), na szczęście nie stosując przy tym wykorzystywanych w przeszłości, dość sztucznych systemów „chronologizowania”. Dla fana orientującego się w całym dorobku grupy występ w Spodku, pod względem doboru repertuaru, musiał być więc nie lada przeżyciem
….Cóż poza tym? Zespół w tradycyjnie wybornej formie, James Labie tradycyjnie wypadający najlepiej wówczas, gdy znane z płyt melodie nuci się samemu w głowie, choć trzeba przyznać, że momentami było zaskakująco dobrze w tych obecnie sprawiających mu nie lada trudność, najwyższych rejestrach (zwłaszcza efektownie i nad wyraz „silnie” poradził sobie z trudnymi partiami „Caught In a Web”). Te dość sztampowe określenia właściwe „standardowemu” koncertowi Dream Theater tym razem jednak stanowią tylko i wyłącznie uzupełnienie przedstawionego przeze mnie obrazu koncertu, w jakim miałem przyjemność uczestniczyć. A był to koncert (nie wierzyłem, że jeszcze kiedykolwiek tak określę występ Dream Theater) doprawdy wyjątkowy.