Przyznam szczerze, że na szóstą edycję festiwalu Metal Hammer wybrałem się tylko z jednego powodu. Była nim gwiazda wieczoru – grupa Judas Priest. Zespół ten to jeden z tuzów muzyki heavy metalowej. Grupa z Birmingham liczy sobie ponad 35 lat, a na swoim koncie ma tak wybitne dzieła, jak „Sad Wings of Destiny” z 1976 czy też „British Steel” z 1980 roku. Mimo swoich lat „Judasze” trzymają się świetnie, co zresztą udowodnili podczas środowego występu. Hasło które towarzyszy ich Epitaph Tour to „ostatnia trasa koncertowa w oryginalnym składzie”. Jak zapewne wszyscy wiecie, owy slogan od jakiegoś czasu mija się z prawdą. A to dlatego, że parę miesięcy temu, swoje odejście z zespołu ogłosił K. K. Downing, gitarzysta który w szeregach Judas Priest był od samego początku. Smutna to była wieść, zarówno dla mnie, jak i dla fanów na całym świecie. W zastępstwo przyszedł 31-letni Richie Faulkner, w przeszłości występujący między innymi w zespole Lauren Harris. Druga sprawa dotycząca oryginalnego składu to perkusista Scott Travis, z którym zespół nagrał słynnego „Painkillera”. Niektórzy ten wydany w 1990 roku krążek uważają za szczytowe osiągnięcie, jednak w mojej (i nie tylko) ocenie, największe dzieła to wcześniej wspomniane albumy. Mimo tego, że dla mnie Scott w pełni „klasycznym” perkusistą nie jest, to jednak cieszę się, że to właśnie on podróżuje z zespołem na Epitaph Tour, bo jest to z pewnością najlepszy, biorąc pod uwagę umiejętności, perkusista w historii tejże grupy. Reszta ekipy jak najbardziej się zgadza z określeniem „oryginalny skład”. Pozostała trójka to: Glenn Tipton na gitarze, Ian Hill na basie oraz „Bóg metalu” – wokalista Rob Halford. Taki oto skład mogła podziwiać fantastyczna tego wieczoru polska publika.
Po posępnych dźwiękach utworu „War Pigs” z repertuaru Black Sabbath, kurtyna opadła w dół, a za początek koncertu posłużył „Rapid Fire”. Można rzec, iż na początku był chaos. Ciężko było wyłapać czy Rob śpiewa jeszcze zwrotkę czy już refren. W kolejnym utworze, „Metal Gods”, było już nieco lepiej. Aż w końcu przy „Heading Out To The Highway” było niemalże perfekcyjnie i tak już zostało do samego końca. Nagłośnienie często może zawalić nawet dobry koncert, a w tym przypadku było dość selektywne, a co ważniejsze, było miażdżące. Najlepsze fragmenty koncertu? Było ich tak wiele… „Prophecy” z ostatniego krążka potęgą swojego brzmienia wgniatał w posadzkę. W „Breaking The Law” Rob przekazał pałeczkę widowni, która w odśpiewywaniu tekstu wyręczyła go znakomicie. Nowy nabytek zespołu, Richie, pokazał wielką klasę, gdy w końcówce „Hell Bent For Leather” odegrał niesamowite solo. Najbardziej jednak zapierającym dech w piersiach numerem podczas katowickiego koncertu był monstrualnie brzmiący utwór tytułowy z „Painkillera”, przed którym Scott pokazał próbkę swoich możliwości w niedługiej, acz bardzo zacnej, solówce na „garach”. Po pierwszym zejściu ze sceny „Judasze” zaproponowali nam trzy wielkie klasyki. Mianowicie: „Electric Eye”, wcześniej wspomniany „Hell Bent For Leather”, przed którym Rob tradycyjnie wjechał swoim harleyem na deski sceny, oraz „You’ve Got Another Thing ‘Comin”. Fantastyczne bisy. Jeszcze na deser, rozgrzana do czerwoności publika dostała „Living After Midnight”, w którym ponownie pokazała wielką klasę. Prócz wyśmienitych czadów w trakcie koncertu usłyszeć można było także spokojniejsze numery, a największe wrażenie zrobiła piosenka autorstwa Joan Baez, „Diamonds & Rust”. Tam Halford, który podczas występu był w genialnej formie, pokazał swój wielki kunszt.
Fantastyczny był to koncert, z dużą dawką efektów pirotechnicznych oraz pokazów laserowych, a co najważniejsze, z dawką ciężkiego metalu najwyższych lotów. Epitaph Tour to ostatnia trasa Judas Priest (choć z wywiadów z muzykami grupy, nie można być o tym tak do końca przekonanym), ale miejmy nadzieję, że to nie ich ostatni koncert w naszym kraju.