No-Man - The Assembly, Royal Leamington Spa, 14.10.2011

Agnieszka Lenczewska

ImageThe Burning Shed 10th anniversary concert (The Assembly, Royal Leamington Spa) – 14.10.2011.

Od dziesięciu lat Peter Morgan oraz Tim Bowness zgodnie z misją  "run by artists for artists" niosą kaganiec muzycznej oświaty. Założony przez nich label Burning Shed obchodzi w tym roku "cynowy" jubileusz. Chętnych do poznania kulisów prowadzenia niezależnej wytwórni płytowej odsyłam do dziesiątego wydania fanzinu Carbon Nation, w którym znajdziecie bardzo obszerny wywiad z Peterem i Timem dotyczący wydawniczego biznesu.

Z okazji okrągłego jubileuszu właściciele (i jednocześnie muzycy) postanowili wystąpić przed publicznością. Nie ukrywam, że zachęcili mnie bardzo do odwiedzenia Albionu. Pokusa zobaczenia pierwszego od trzech lat koncertu No-Man była tak nęcąca, że bez zastanowienia zakupiłam bilety lotnicze. I odliczałam czas.

Zjednoczone Królestwo powitało mnie przepiękną pogodą (z rozmów z zaprzyjaźnionymi tubylcami wynikało, że od dawna październik nie był tak piękny). Ciepła, letnia pogoda wręcz zachęcała do spacerów oraz eksplorowania angielskiej prowincji. Podróż z Bristolu, przez Coventry do Royal Leamington Spa zajęła mi niespełna cztery godziny (z przerwami na dokumentację fotograficzną).

Royal Leaminton Spa, jak sama nazwa wskazuje, jest miejscowością typowo uzdrowiskową. Niewielkie, przepięknie położone w hrabstwie Warwickshire, senne miasteczko może się podobać każdemu. Można dosłownie poczuć atmosferę czasów, kiedy dostojne panie w krynolinach i dystyngowani gentelmeni w cylindrach spacerowali pod rękę po głównej ulicy The Parade oraz w parku zdrojowym karmili gołębie.

W tych to, jakże uroczych, okolicznościach przyrody świętowaliśmy (nieprzypadkowo piszę w liczbie mnogiej) jubileusz "Płonącej Szopy".

The Assembly, sala w której wydarzenie miało miejsce, to prawdopodobnie jedno z najlepszych miejsc koncertowych Zjednoczonego Królestwa (nagroda Music Week "Best Live Music Venue" 2010). Wybudowana w 1926 roku w stylu art-deco, sala taneczna wiele lat stała zaniedbana. Po kosztującym krocie remoncie, w roku 2008 na nowo otwarła swe podwoje, tym razem dla muzyków.

Spowita w błękicie scena pięknie korespondowała z rzeźbionymi balkonami i detalami ścian. Pomimo że sala może pomieścić 1000 osób, tym razem zdecydowano o ustawieniu krzeseł, co poniekąd było słuszne. Przede wszystkim liczył się komfort odbioru muzyki. Zajęłam swoje miejsce w rzędzie trzecim.

Kilka minut przed 19.00 na scenę wyszli Peter z Timem i zapowiedzieli pierwszego wykonawcę (jak powiedział Tim: na scenie pojawi się jeden muzyk robiący za dwóch). Giancarlo Erra zasiadł na stołeczku, podłączył gitarę i rozpoczęło się świętowanie. Jego niespełna dwudziestominutowy set zapełniły akustyczne wersje utworów ze świetnie przyjętego „Warm Winter” Memories od Machines. Ta bardziej niż skromna odsłona duetu mogła się podobać. Nie zabrakło oczywiście „Lucky You, Lucky Me”, czy też „Beautiful Songs You Should Know”. Ślicznie i onirycznie to wszystko zabrzmiało. Po krótkiej przerwie (sklepik, herbata, rozmowy z uczestnikami wydarzenia) na estradzie pojawił się „mistrz fletu” (kolejna z zapowiedzi Bownessa) Theo Travis. Jego również króciutki występ zapełniły fletowo-saksofonowe improwizacje, którym towarzyszyly Frippowe soundscapes. Przyznam się bez bicia – uwielbiam jego grę. Świetna technika, panowanie nad instrumentem, żywiołowość wręcz (co w przypadku tak statycznych instrumentów jest niespotykane). Theo nie jest może tak espresyjnym muzykiem, jak chociażby Ian Anderson, ale sporo się dzieje :-), w każdym razie te dwadzieścia minut minęło bardzo szybko.

Kolejna przerwa. Tym razem skoczyłam na wystawę zdjęć - wspópracującego z Porcupine Tree, No-Man, czy Blackfield - Carla Glovera. Pełnowymiarowe fotografie wywarły na mnie piorunujące wrażenie (zwłaszcza zdjęcie do „Returning Jesus”). Carl Glover okazał się niesamowitym gawędziarzem. Pogadaliśmy dłuższą chwilę o jego pomysłach na „uchwycenie tego, co mało uchwytne”, Jerrym Uelsmannie oraz zmarłej niedawno Zofii Nasierowskiej.

Po lekkim przearanżowaniu sceny, skąpani w niebiesko-czerwonej poświacie na estradzie pojawili się znani z Pineapple Thief, Bruce Soord oraz John Sykes. Również i to, mniej elektryczne granie pobudziło publiczność. Po raz pierwszy (i nie ostatni tego wieczoru) artyści otrzymali owacje na stojąco. Duet Bruce & John zaprezentował się więcej niż znakomicie. Zaaranżowane tylko na elektryczny kontrabas i gitarę akustyczną utwory Złodzieja Ananasów zabrzmiały świetnie, a i publiczność bawiła się znakomicie. Ten występ również był krótki, ale niesamowicie energetyczny. Panowie zagrali: Wake Up The Dead/ My Dept To You (przy którym jak zwykle prawie się popłakałam)/One step far Away/Snowdrops/I Will Light Up Your Eyes. Pożegnała ich burza braw.

Po występie sympatycznego duetu kolejna, tym razem dłuższa przerwa. Czas na przygotowanie sprzętu i rozmowy: co zagrają i czy będzie coś nowego w setliście. Nastrój oczekiwania udzielił się chyba wszystkim.

Wyszli na scenę w składzie: Tim Bowness (wokal), Steven Wilson (gitara), Michael „Professor” Bearpark (gitara), Michael Bennett (klawisze), Steve Bingham (skrzypce elektryczne), Andy Booker (perkusja) oraz Peter Morgan (bass).

Cóż można napisać o koncercie, na który się czekało latami? Magiczny, zjawiskowy? Słowa to za mało, by opisać to wydarzenie. Zaczęli od mocnego uderzenia. „My Revenge in Seattle” w wersji nieco „rozbujano-bluesowej” świetnie wprowadziło publiczność w nastrój No-Manowych pejzaży i zabrzmiało w The Assembly znakomicie. Dawno nie byłam na tak idealnie brzmiącym koncercie. Niesamowita selektywność brzmienia w każdym punkcie sali. Wydawało mi się, że trzeci rząd nie będzie zbyt dobry do odsłuchu (wolę miejsca pierwsze w okolicach 7-8 rzędu), mile się jednak rozczarowałam. Zarówno na balkonie, w trzecim rzędzie, w okolicach konsolety, jak i z tyłu sali wszystko brzmiało znakomicie. Zdecydowanie wyróżnienie Music Week trafiło w dobre ręce.

Co dalej? Pięknie muzyka No-Man prezentuje się na żywo. Całe bogactwo brzmienia zespołu jest znakomicie podane. Muzycy wręcz bawili się dźwiękami, prezentując całe spektrum muzycznych odjazdów. Znane już z DVD pt; „Mixtaped” bardziej rockowe brzmienie zespołu oraz dobór aranżacji sprawiły, iż nie można było się nudzić podczas setu. Tim Bowness zaczarował, wręcz zahipnotyzował mnie swoim „najsmutniejszym głosem świata”. Pozostali muzycy również znakomicie wkomponowali się w ten jedyny, niepowtarzalny nastrój sali, tego akurat dnia, atmosfery i fluidów biegnących od publiczności. Co było najważniejsze podczas tego niespelna godzinnego setu to, że nikt z muzyków nie wychodził przed szereg, całość podporządkowana została idei zespołowego grania. Należy również dodać, iż skromna, ale gustowna oprawa świetlna dopełniała całości i potęgowała nastrój, który Virginia Woolf nazwała jednym wielkim „jeziorem melancholii”. Z pewnością ciekawostką (dobrze prognozującą na przyszłość) było premierowe wykonanie utworu pt: „Beaten by Love”, który znajdzie się na najnowszym, przygotowywanym do wydania albumie No-Man. Nie jestem w stanie napisać, który z utworów zabrzmiał najlepiej, najbardziej do mnie przemówił. Nie jest to istotne. Muzykę No-Man trzeba odbierać całym sobą, każdą porą skóry, sercem i czasami umysłem :). To piękny, jedyny w swoim rodzaju zbiór cudownych dźwięków i spinającego to wszystko wokalu Tima Bownessa. Kiedy wybrzmiały ostatnie dźwięki znakomitego „Mixtaped” (zagranego moim zdaniem lepiej niż na koncertowym DVD zespołu) było wiadomo, że publiczność nie puści muzyków tak szybko do garderoby. Owacja na stojąco, tupanie, klaskanie przywołały muzyków na scenę. Wszyscy czekaliśmy na te słowa:

you got so clever

you're leaving me behind you.

you say you're better

(you're leaving me behind)

 

A potem nastała cisza. I kolejna owacja. Muzycy ukłonili się i zeszli ze sceny. Światła wygasły, na estradzie i na sali pojawili się techniczni. Jeszcze kilka zdjęć (dziękuję Giancarlo & Bruce), autografy (rozmowa z Timem cudowna) i ten magiczny, od wielu miesięcy planowany koncert dobiegł końca. Wszyscy rozeszliśmy się do okolicznych pubów, by świętować (teraz już przy małym lub większym ciderze i indyjskim jedzeniu) jubileusz Burning Shed.

Nie było nas wielu (ok. 400 osób), za to mogę śmiało stwierdzić, że reprezentowaliśmy niemalże cały świat: od Meksyku, Stany Zjednoczone, Australię, po Polskę (doliczyłam się wraz ze mną pięciorga rodaków), Republikę Czeską, Belgię i Zjednoczone Królestwo. Kiedy w piątek rano wsiadałam w National Express do Coventry, nie zdawałam sobie sprawy, że ten dzień będzie TAK PIĘKNY. I był. Dopisała aura, znajomi (te twarzoksiążkowe znajomości przekształciły się w coś więcej), muzycy i...szczęście. Spotkać Stevena Wilsona na głównej ulicy (The Parade) w miasteczku Royal Leamington Spa nie zdarza się codziennie. Było pięknie!

Happy Birthday Burning Shed!

No-Man Setlista:

My Revenge on Seattle/Time Travel in Texas/All The Blue Changes/Pretty Genius/Lighthouse/Beaten By Love/Wherever There is Light/Mixtaped/Things Change (bis).

Cytat z utworu pt: "Things Change" w wykonaniu No-Man (słowa: Tim Bowness, muzyka Steven Wilson). 

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!