Na miejscu jestem na dwie godziny przed otwarciem bram. Ekipa zajęta dopinaniem wszystkiego na ostatni guzik, mimo to organizator wita mnie ciepło w progach Lizard King. Zapoznana z kilkoma ciekawymi osobami, w tym wyjątkowo sympatycznym rozmówcą obserwuję krzątaninę dziejącą się dookoła mnie. Soundcheck, na który trafiam na niedługo przed rozpoczęciem, w wykonaniu Tmaca i spółki rozochoca jeszcze bardziej. Stoicki spokój zdaje się wykazywać Aquiles Priester, który po doprowadzeniu do idealnego brzmienia swojego instrumentu zasiada z laptopem stolik obok mnie i jak się też okazuje, niezwykle uroczy to człowiek… Dźwięki dobiegające ze sceny nadal przykuwają moją uwagę, już próba Panów z Agent Cooper jest sama w sobie intrygująca, głównie za sprawą kapitalnego wokalisty i jego „wprawek” do mikrofonu... Tudzież ekspresowe przywitanie z jedną drugą składu Disperse lecącą galopem po swój sprzęt. Uśmiech sam ciśnie się na twarz widząc chłopców wspólnie na scenie. Czas do otwarcia bram się wydłuża, co bardzo mnie cieszy, jako że fotograf o godzinie 17 nadal tkwi w korku w okolicach Katowic, a dojazdu nie ułatwia wypadek na trasie.
Po półgodzinnym, może ciut dłuższym poślizgu Jaszczura wypełniać zaczynają muzycy, nie-muzycy, wszyscy łaknący technicznego grania i nikt przypadkowy. Na scenie pojawia się stojący za tym wszystkim i wyraźnie podekscytowany okolicznościami Michał Kubicki, który z klasą i w swojskim klimacie prognozuje co za chwilę nastąpi…
Zaledwie kilka utworów prezentuje Daniel Pique, którego osobę kojarzę całkiem dobrze, również on dotarł ze swoją twórczością („Boo” z roku 2009 nagrane m.in. we współpracy z Mikiem Manginim oraz Billym Sheehanem) do Pro-radio. Jak do tej pory to, co słyszałam ciekawiło, na żywo niestety spotkałam się z zawodem, nie grą (młody Brazylijczyk znalazł się tu nieprzypadkowo) lecz sposobem autoprezentacji. Sam na scenie aż smutno, tym bardziej, że do podkładu. To pomimo nawet naprawdę dobrego warsztatu wzbudza u większości pewnego rodzaju zdegustowanie. Jak by jednak nie było, muzyka nadal ciekawi i chciałabym usłyszeć ją w wersji kompletnej - wtedy błaha opowiastka stałaby się z pewnością wciągającą opowieścią. Cóż… jak na razie zainteresowana jestem aktualnie powstającym materiałem, a w ten z tego co wiem Pique zaangażował Virgila Donatiego…
Po występie pozostawiającym dość sporo do życzenia czas na Disperse. Tym, co słyszeli, nie trzeba nadmieniać o dojrzałej grze jeszcze młodszych muzyków. Ledwo co w 2010 roku wydali pod szyldem ProgTeam wyjątkowo udany album „Journey Through The Hidden Gardens”, a już lada chwila spodziewać się można kolejnego… Serie koncertów zagranych wspólnie z Riverside, support Marillion i płyta tylko potwierdziły świetność muzyki odbijając się rosnącą ilością sympatyków dispersiaków oraz globalnym zainteresowaniem poczynaniami zespołu. Zarówno wybredny słuchacz lubujący się w kosmicznych brzmieniach i perfekcyjnej technice, jak i przeciętny zjadacz chleba jest w stanie stwierdzić zgodnie, że to objawienie ostatnich kilku lat. Tutaj, nie umniejszając absolutnie nikomu umiejętności, największą uwagę zwraca na siebie Jakub Żytecki, dziewiętnastoletni gitarzysta stawiany już przez wielu obok najbardziej rozpoznawalnych nazwisk gitarowych wirtuozów w naszym kraju. Wspólnie z równie wspaniałym Marcinem Kicykiem (bas), Rafałem Biernackim (klawisze/wokal) oraz Przemkiem Nyczem (perkusja) gdziekolwiek się nie pojawią błyszczą pełnią blasku. Tak jest też i podczas tego, zdecydowanie zbyt krótkiego setu i finezyjnego grania pozostawiającego niedosyt. Występ piękny, a dla mnie także i sentymentalny, jako że nasze ostatnie spotkanie miało miejsce prawie dwa i pół roku temu. Z niecierpliwością wyczekuję drugiego studyjnego albumu, którego premiera już bardzo bliska…
Po krótkiej przerwie z werwą wparowuje na scenę Agent Cooper, zespół choć działający na rynku od 14 lat, mi osobiście nieznany. Bardzo pozytywna reakcja ludzi nie dziwi wcale, tym bardziej, że z kawałka na kawałek Panowie rozkręcają się coraz bardziej i vice versa, jeśli chodzi o publikę. W przeciwieństwie do Disperse, kiedy to chce się usiąść i słuchać, tak tutaj aż samoistnie wprawiają się w ruch górne i dolne kończyny. Z tego co miałam okazję usłyszeć na YouTube na jakiś czas przed koncertem, nie spowodowało, abym zapaliła się jakoś bardzo do posłuchania na żywo, jednak… co się okazuje, koncertowo Agenci wypadają rewelacyjnie. To bomba energetyczna, która pobudzić mogłaby niejednego marudnego smutasa, a o ten euforyczny stan wśród słuchających postarał się nikt inny jak wspomniany w przydługawym wstępie wokalista Doug Busbee oraz czterech wspomagających go również wokalnie kompanów: Eric Frampton (klawisze), Sean Delson (bas), Mike Martin (gitara) i Ganesh Giri Jaya (perkusja). Jak dla mnie mogliby tak pozytywnie nastrajać jeszcze chociaż te parę minut dłużej, no ale trzeba dać odetchnąć tym już przepełnionym syto dźwiękami osobom, wisienka czeka…
Przerwa nieco dłuższa, z pewnością na ochłoniecie po poprzednikach ;-). Kiedy dokładnie pojawił się na scenie Tony MacAlpine nieistotne, ważne że się pojawił! I to jaką ekipą! Źródłem poznania twórczości T'maca był dla mnie Planet X. Także pierwszym z napotkanych przeze mnie artystów tego wieczoru nie był Tony, a jedyna kobieta wśród muzykantów, Nili Brosh, tak samo poza sceną jak i na niej ta dwudziestoczteroletnia (młodsza ode mnie o dwa lata) gitarzystka raziła promienistym uśmiechem. Chyba każdy był pod wrażeniem tej pięknej i zdolnej istoty (i nie mam na myśli tylko ładnych nóg). Wspólnie z Tonym znajduje wspólny gitarowy język i prowadzi zaawansowane rozmowy tematyczne… ci rozumieją się doskonale, rzecz jasna gawędzą bez słów i mogliby tak chyba długimi godzinami. Dobitne zdanie dorzuca Bjorn Englen, jakże fantastyczny basista, kojarzony z wieloma projektami, kontaktowy zarówno z publiką, jak i obiektywem. W tyle (choć nie na drugim planie) dwoi się i troi Aquiles Priester, którego po moim niedoszłym do skutku wyjeździe na zeszłoroczny Drum Fest w końcu udaje mi się spotkać i zobaczyć w akcji, ten komputerowy i coca-colowy maniak imponuje w zasadzie nie mniej niż inni moi ulubieńcy.
Niestety już prawie na początku koncertu T’maca, w odbiorze muzyki przeszkadzać zaczyna nawrót choroby i dwie paczki chusteczek wraz z serwetkami jakie były pod ręką (całe szczęście że nie obrus) idą w ruch. Tak więc z jednej strony ostatni z występów niejako męczę, ale ogromną radość sprawia mi być jego świadkiem. Ogólnie sztuka, choć ciasno przepełniona nutami, zachwyca zarówno całościowo, jak i indywidualnie i chyba tyle w tej kwestii. To trzeba odczuć na własnej skórze…
Podsumowując… Jeszcze dwa, trzy dni przed koncertem ratowałam się wszelkimi możliwymi (naturalnymi rzecz jasna) sposobami aby mnie nie rozłożyła grypa. Zapach czosnku chodził dwa metry za mną. Muzyka jednak potrafi zdziałać cuda, bo w dniu koncertu stanęłam na nogi i wpakowałam się w busa, by dostać się do Krakowa. Tym, co nie było dane być wypadła jedna istotna kartka z koncertowego kalendarza. CI, którzy nie dali rady z pewnością żałują, gdyż wiedzą co stracili, a tym co pokręcili nosem mogę powiedzieć tylko i aż tyle, że bezapelacyjnie było warto. A dla jednych i drugich moje przesłanie jest takie, że z pewnością okazja się jeszcze powtórzy, tym bardziej że muzycy byli zachwyceni organizacją i wykonaniem. Dziękuję im, jak również organizatorowi i nowo poznanym, przemiłym ludziom za ten właśnie wieczór. Kamil, Tobie również raz jeszcze, za piękne zdjęcia i towarzystwo…
Tekst: Joanna Całus
Zdjęcie: Kamil Kowalski