Wakacje, wakacje.... ten wakacyjny klimat zagości także w tym cyklu, prawdopodobnie aż do końca sierpnia. Pojawią się tu płyty z muzyką nieco łatwiejszą, właśnie taką wakacyjną, lekką, może nawet minimalnie przebojową.
Ale nie martwcie się. Równowaga nie zostanie zachwiana i nadal więcej będzie się tu pojawiać płyt w stricte rockowej estetyce. Mianownik wspólny dla obu tych grup jest jeden - każdy artysta debiutował minimum czterdzieści lat temu. A pojawi się dziś zespół, który wydał swoją pierwszą płytę w lipcu 1969 roku. Zaczynamy?
Edgar Brougton Band - Gone Blue the BBC Sessions (premiera 31.05.2024)
Brytyjska formacja rockowa powstała w 1968 roku z inicjatywy braci Broughton. Choć początkowo skłaniali się ku muzyce bluesowej, dość szybko porzucili ją na korzyść rocka psychodelicznego. Obu braci uzupełniał basista Arthur Grant, oraz gitarzysta i klawiszowiec Victor Unitt. Nagrali pięć albumów studyjnych dla firmy Harvest i jeden dla NEMS. W latach 78-82 (po dwuletniej przerwie) działali pod nazwą The Broughtons. Ale to już był bardzo zły czas dla zespołu, który nieudolnie próbował włączyć się do grania pub rockowego z elementami new wave. Tak naprawdę liczy się pierwszych pięć płyt - muzyka na nich zawarta to trudny do sklasyfikowania konglomerat psychodelicznego rocka, blues rocka, rocka progresywnego, hard rocka, rocka eksperymentalnego, folk rocka, a nawet proto-punka. Po nieudanym powrocie Edgar Broughton Band nie wszedł już do studia, ale pojawiał się tu i ówdzie na scenie, dając okazjonalne koncerty aż do 2010 roku. Wtedy też nastąpił definitywny koniec grupy. Edgar Broughton zdecydował się na karierę solową - i choć trwało to dość długo - słowa dotrzymał, wydając jesienią 2023 roku pierwszy krążek firmowany własnym nazwiskiem „Break the Dark”. Jego brat Steve Broughton zmarł w maju 2022. No to czas na nową płytę.... a właściwie cztery, bo to box zawierający obszerny materiał nagrany dla BBC. W tamtych latach muzycy byli jedną z najlepiej ocenianych i najchętniej zapraszanych grup do programu Johna Peela. Powstało aż dziewięć sesji i dwa występy na żywo. Wszystko w latach 1969-1973. Niestety spora część taśm przepadła. Zachowany zestaw zawiera trzydzieści dwa nieznane, dotychczas niepublikowane utwory. Fenomenalna muzyka z maniakalną, wręcz opętańczą wokalizą. Warto to poznać.
Hatfield and the North - Somehow Over the Rainbow (premiera 17.05.2024)
Tym razem nadrabiamy jeszcze majową zaległość, a tej płyty jakoś nie wypada mi pominąć. Nie że taka wybitna, ale dlatego że zespołowi warto poświęcić kilka zdań. Bo to kolejna niemal nieznana u nas grupa. A przecież CV mają takie, że klękajcie narody. Powstali pod koniec 1972 roku i działali do połowy '75. Zaliczani byli do sceny Canterbury. W składzie znaleźli się Richard Sinclair (Caravan, a później Camel), jego kuzyn Dave Sinclair (podobnie), gitarzysta Phil Miller (Delivery, Matching Mole), perkusista Pip Pyle (Khan, Delivery, Matching Mole) i klawiszowiec Dave Stewart (Khan, Egg). Dave Sinclair opuścił zespół jeszcze przed nagraniem pierwszej płyty i zastąpił go właśnie Stewart. Zarejestrowali zaledwie dwa albumy studyjne - „Hatfield and the North” (1974) i „The Rotters' Club” (1975). Oba to znakomity przykład wyrafinowanego, intelektualnego rocka tworzonego przez wybornych instrumentalistów. A od niemal dwóch lat Richard Sinclair dosłownie „zasypuje” nas archiwalnymi koncertami zespołu Hatfield and the North (ale też Camel). W 2023 na swoim Bandcampie ujawnił ponad trzydzieści płyt z archiwalnymi nagraniami zespołu (wszystkie pozycje można zakupić też w wersji CD), w tym roku dołożył kolejne pięć. Nasza tytułowa płyta to zapis koncertu z Rainbow Theatre z Londynu, z 16 marca 1975 roku. Niestety bootlegowa jakość niweczy chęć posiadania tego albumu. To jedynie historyczna ciekawostka dla zagorzałych fanów sceny Canterbury, a powyższy wpis niech będzie zachętą do sięgnięcia po dwie studyjne płyty grupy Hatfield and the North.
Hawkwind - The Flicknife Years 1981-1988 (premiera 5.07.2024)
Kiedy dwa tygodnie temu oddawałem do publikacji czwartą część cyklu, w notce poświęconej nowej edycji płyty „In Search of Space” grupy Hawkwind zawarłem takie dwa zdania...... „Drugi, studyjny album zespołu Hawkwind ukazał się 8 października 1971 roku. I aż trudno uwierzyć, że ten zespół już za kilka dni zagra w naszym kraju, na Summer Fog Festival w Katowicach”. Tymczasem minęły dwa tygodnie i wiemy już, że Hawkwind nie wystąpi, a mało tego odwołany został cały festiwal. Dajmy więc spokój wydarzeniom których nie będzie i zajmijmy się kolejnym boxem z nagraniami mistrzów space rocka. Tym razem box będzie sobie liczył 5 kompaktów. Będą to krążki wydane swego czasu przez firmę Flicknife w latach 1981-88. Były to wyłącznie kompilacje, ale z materiałem który nie pojawiał się na płytach studyjnych. No to po kolei..... (choć nie do końca). Dwie płyty to wyłącznie nagrania Hawkwind - „Zones” (1983, nagrania koncertowe i demówki z lat 1980-82), oraz „Out & Intake” (1986, live i studio). Trzy inne to „Friends and Relations” (1982), „Hawkwind, Friends & Relations: Twice Upon a Time” (1983) i „Friends & Relations (Vol.3)” (1985). Te zawierały nagrania studyjne oraz na żywo zarówno samego Hawkwind, jak i zespołów satelickich oraz pobocznych projektów muzyków grupy (Hawklords, Michael Moorcock's, Deep Fix, Inner City Unit, Nik Turner, Richard Strange, Robert Calvert, Underground Zero). O ile na swoje potrzeby pokusiłem się o analityczne i szczegółowe podejście do całego materiału, o tyle nie wydaje się sensowne zanudzanie czytelnika tak drobiazgowymi faktami. Warto tylko dodać, że zestaw zawiera jedenaście dodatkowych utworów pochodzących z singli, w tym „Hurry on Sundown”, dwa utwory nagrane na żywo na Stonehenge Free Festival w czerwcu 1984 i dwa utwory nagrane na żywo na pokazie Bristol Custom Bike w sierpniu 1986. Od firmy Flicknife prawa odkupiła swego czasu Cherry Red. Teraz wszystkie albumy zostały ponownie zremasterowane i wydane w pięknym etui, do którego dołożono ilustrowaną książeczkę.
Little Feat - Sam's Place (premiera 17.05.2024)
Opisjąc kolejne płyty artystów, którzy swoje pierwsze krążki nagrali ponad czterdzieści lat temu można niemal jak mantrę powtarzać zdanie „nie mieli szczęścia do polskich mediów”. Jedną z takich grup jest amerykańska formacja Little Feat. Ważne jest i to, że tym razem wspominam nie o zespole, który został uhonorowany kolejnym wspominkowym boxem, a o grupie która nadal jest aktywna i właśnie wydała nową płytę. A debiutowali pięćdziesiąt cztery lata temu. I od samego początku mieli tzw. papiery na granie. Dwóch założycieli - gitarzysta Lowell George i basista Roy Estrada wywodzili się z Mothers of Invention Franka Zappy. Do składu zaprosili klawiszowca Billa Payne, oraz perkusistę Richie Haywarda z Fraternity of Man. Pierwszy album wydali w grudniu 1970 roku. Zarówno na pierwszym, jak i na drugim albumie nagrali (w różnych wersjach) utwór „Willin'” - wtedy jeden z najpopularniejszych numerów grupy, który w USA (z racji tekstu) stał się hymnem kierowców ciężarówek. A nie od rzeczy jest zauważyć, że dwa lata później nowe życie w ten standard tchnęła Linda Ronstadt, którą to wkrótce znów wspomnę. Po drugim albumie Estrada odszedł by zasilić zespół innego ekscentryka amerykańskiej sceny rockowej - Captaina Beefhearta. Skład został poszerzony o trzech muzyków, a zespół zaczął przemycać do swej twórczości elementy funkowe. Następne lata to kolejne zmiany składu, wprowadzanie do kompozycji nowych brzmień (przez lata dokładali lub odejmowali w swych utworach funk, soul, jazz rock, fusion, southern rock), entuzjastycznie przyjmowane koncerty i kolejne płyty. I tak zespół Little Feat dobrnął aż do maja 2024, kiedy to ukazała się ich szesnasta studyjna pozycja. Obecny skład zespołu to basista Kenny Gradney (od 1972), perkusista Tony Leone (świeżak, zaledwie cztery lata w grupie), gitarzysta Fred Tackett (od 1987), Sam Clayton (od 1972), gitarzysta Scott Sharrard (od 2020). Ikoną zespołu jest oczywiście Bill Payne - od samego początku w Little Feat. Nowa płyta zawiera dziewięć utworów. Zwykle bardzo bluesowych, blues-rockowych, ozdobionych harmonijką i świetnym, zachrypniętym głosem Sama Claytona. Warto wyróżnić „Long Distance Call” nagrany z udziałem Bonnie Raitt. Ciekawa pozycja, ale tylko dla fanów.
John Miles - The Albums 1983-1993 (premiera 19.07.2024)
Uwaga! Wakacyjna płyta numer jeden. Tak, to nieco lżejsza gatunkowo pozycja. Tyle, że w przypadku tego artysty musimy sobie na wstępie wyjaśnić kto zacz. Być może kojarzą go fani śledzący szczegółowo karierę Alan Parsons Project, bowiem Miles śpiewał na czterech płytach tego zespołu, oraz na albumie „Freudiana” projektu o tej samej nazwie. Wyobraźcie sobie, że w 2017 roku Miles otrzymał nagrodę Progressive Music Awards, a w tym samym roku odbierali ją też m.in. Steve Hillage, Marillion, Anathema czy Steve Hackett. Brzmi nieźle, prawda? Ale prawdą też jest, że muzyka Milesa niespecjalnie kojarzy się z prog-rockiem. Swój pierwszy album solowy „Rebel” wydał w 1976 roku i na upartego możemy podciągnąć go pod kategorię „progressive pop”. Aż cztery single z początku działalności dotarły w Anglii do pierwszej czterdziestki, zaś Melody Maker opisał go na swych łamach jako najjaśniejszą, najświeższą siłę brytyjskiego rocka. To był już rok 1977, w Anglii zachodziły spore zmiany na scenie muzycznej i pojawiało się już naprawdę wielu nowych, dobrych wykonawców. Oj dobrego agenta musiał mieć wtedy pan Miles, że tak o nim napisano. Zapewne tenże agent załatwił, że Miles otwierał koncerty takich gwiazd, jak Elton John, The Rolling Stones, Aerosmith, Fleetwood Mac czy Jethro Tull. W kolejnych latach został koncertowym muzykiem Tiny Turner, pojawił się na albumie Jimmy Page'a czy Joe Cockera. Nagrał dziesięć płyt solowych, a wspomnianą nagrodę przyznano mu za wybitny wkład w rozwój muzyki rockowej. No dobrze, ja się przyznam, że twórczość tego pana nie wywarła na mnie żadnego wrażenia. John zmarł w 2021 roku, a teraz nakładem firmy Lemon trafia do sprzedaży trzypłytowy box z trzema płytami Milesa nagranymi kolejno w 1983 (Play On, +2 bonusy), 1985 (Transition, +3 bonusy) i 1993 (Upfront, +3 bonusy). Box kosztuje w polskiej dystrybucji około 100 złotych, więc bez wątpienia znajdzie nabywców.
Alison Moyet - Key (premiera 4.10.2024)
Przy tej pozycji chyba najdłużej zastanawiałem się, czy ją opisać. Muzyka Alison Moyet nie jest mi specjalnie bliska. Ani ta solowa, ani w zespole Yazoo, z którym dokładnie czterdzieści dwa lata temu zadebiutowała albumem „Upstairs at Eric's”. Co więc zadecydowało, że jednak zajmie w tym cyklu kilkanaście linijek tekstu? Bez wątpienia wakacje (odpocznijmy choć przez chwilę od tych progresywnych dźwięków), ale też osoba jej muzycznego partnera z Yazoo, niejakiego Vince Clarke'a. No i już słyszę te głosy sprzeciwu i widzę uniesione brwi niektórych. Clarke? A co on takiego dobrego nagrał? Otóż nagrał. Jesienią tamtego roku wydał swoją pierwszą solową płytę „Song of Silence” z muzyką ambient i czymś co nazywamy progressive electronic. I choć nie jest to płyta dorównująca posągowym dziełom Klausa Schulze czy Tangerine Dream, to Vince nie ma się czego wstydzić i płyta jest zwyczajnie dobra, i ciekawa. No ale dobrze, czas wracać do Alison, bo jakby nie patrzeć miało być o niej. Krótki rys historyczny na początek. Miała zaledwie 20 lat, kiedy wraz ze wspomnianym Clarkiem (były muzyk Depeche Mode) założyła synthpopowy duet Yazoo. Nagrali zaledwie dwa albumy, mieli kilka singlowych przebojów z „Only You” na czele. Zarejestrowała dziewięć studyjnych, solowych albumów, które sprzedała na całym świecie w nakładzie przekraczającym ponad dwadzieścia pięć milionów egzemplarzy, co należy uznać za znakomity wynik. Nowy album Alison „Key” będzie zawierał 16 singlowych utworów artystki, jednak podanych w zupełnie innych (ponoć niekiedy mocno zmienionych) aranżacjach, oraz dwa utwory całkowicie premierowe. Krążek będzie promowany w 2025 roku podczas światowego tournee Alison. Płyta wyjdzie dopiero wczesną jesienią, ale wspominam ją już teraz, bo jesienią będzie już po wakacjach i zajmiemy się tematami znacznie poważniejszymi.
Snowy White - Unfinished Business (premiera 14.06.2024)
Nim przejdę do opisu to zacznę od tego, że to jedna z najlepszych tegorocznych płyt. Świetny, bardzo dojrzały blues rockowy album gitarzysty, którego klasę swego czasu docenili Gilmour i Waters. Polecony do zespołu przez menadżera Kate Bush był przez wiele lat koncertowym gitarzystą Pink Floyd. Zagrał też na pierwszej płycie solowej Richarda Wrighta, pojawił się na dwóch albumach Thin Lizzy, a kilka lat później zagrał na słynnym berlińskim koncercie Rogera Watersa. Także z Rogerem odbył w późniejszych latach wiele tras koncertowych, a równocześnie skupiał się na swojej karierze solowej. Pod własnym nazwiskiem lub pod nazwą któregoś z projektów stworzył około dwudziestu płyt studyjnych. I choć wypełniała je wyborna muzyka blues rockowa, to tak naprawdę ten niezwykle utalentowany gitarzysta kojarzony jest głównie z jednego - za to mega wielkiego hitu „Bird of Paradise”. Ale gorąco zachęcam do sięgnięcia po płyty Snowy White'a. Zacząć można choćby właśnie od najnowszego albumu, który jest po prostu fantastyczny. Odbija się w nim całe życie muzyka, wiek, kłopoty zdrowotne, zakaz koncertowania od lekarzy, słabszy głos. Ale kompozycyjnie, nastrojowo, solówkowo to jest absolutnie genialna płyta. Tu i ówdzie widziałem recenzje porównujące ten album do niektórych płyt Marka Knoplera, ktoś inny nazwał zamykający całość utwór „All the Way Home” numerem mocno floydowym. Nie, nie w tym rzecz. To jest po prostu Snowy White - niczym wino z głębokiej, omszałej piwniczki. Im starszy tym lepszy.