W kolejnym wydaniu cyklu o płytach rockowych dinozaurów nie mogłem sobie odmówić krótkiego omówienia nowej płyty Jona Andersona. Mimo, że temu wydawnictwu już poświęcono na tych łamach artykuł, a niewątpliwie też doczeka się rzetelnej recenzji.
Ale mimo wszystko jest powód.... zobaczcie sami. Prawdopobnie nieprędko się zdarzy (a może już nigdy), aby na łamach MLWZ omówić jednocześnie płyty aż czworo wykonawców o nazwisku Anderson. Dwa pierwsze są oczywiste - to wspomniany Jon oraz równie znany lider JethroTull - Ian. Pojawi się też Laurie Anderson oraz... Joni Mitchell. A dlaczego ona? Otóż jej panieńskie dane to Roberta Joan Anderson. Nazwisko Mitchell odziedziczyła w spadku po pierwszym mężu. Dodam tylko, że aż trzykrotnie w moich opowieściach pojawi się dziś Robert Fripp, choć ani razu w roli głównej. Zatem palmę pierwszeństwa oddajmy paniom Anderson.
Joni Mitchell - The Asylum Albums (1976-1980) (premiera 21.06.2024)
Już wiele lat temu - oczywiście nigdy nie kończąc swej przygody z klasycznym rockiem - zacząłem poszukiwać innych muzycznych kierunków. Jednym z pierwszych „skoków w bok” było sięgnięcie po płyty śpiewających pań i właśnie wtedy na talerz mojego gramofonu trafiły krążki nagrane przez Lindę Ronstadt, Joan Baez, Elkie Brooks oraz kanadyjską wokalistkę Joni Mitchell. Zadebiutowała w 1968 roku albumem „Joni Mitchell”. To była taka klasyczna płyta w stylu singer-songwriter, z lekką domieszką folku. Nieco później sięgnęła też po znacznie trudniejszą wokalistykę jazzową, nagrywając m. in. z Herbie Hancockiem czy Jaco Pastoriusem. Ale nieobce jej są też dużo prostsze brzmienia popowe czy krótkotrwały romans z elektroniką. Jednak przez większość utożsamiana jest głównie z folk rockiem i sztandarowym przebojem „Woodstock”, zarejestrowanym na trzeciej płycie artystki, acz równie popularnym w wykonaniu Crosby, Stills, Nash & Young. Pierwsze cztery albumy Joni zarejestrowała dla firmy Reprise, a kolejne sześć dla Asylum. A teraz w nowiutkim boxie wydanym przez Rhino Records ukazują się z tego dorobku trzy płyty studyjne - w tym znakomita „Hejira” z 1976 roku oraz koncertówka „Shadows and Light” z 1980. Fantastyczny „żywiec”, który oczywiście kończy się przepięknym „Woodstock” - hymnem tamtej epoki i tamtych ludzi, którzy w tym czasie powoli porzucali kontestacyjne poglądy wchodząc w wiek średni i zamieniając wiszące na piersiach pacyfy na gustowne krawaty. Co ciekawe, gitarzystą podczas tego koncertu był Pat Metheny, który już w październiku da kilka koncertów w naszym kraju. Dodam tylko, że sama Mitchell na Woodstock nie wystąpiła, prawdopodobnie z powodu wcześniejszych zobowiązań koncertowych.
Laurie Anderson - Amelia (premiera 30.08.2024)
Amerykańska artystka poruszająca się z łatwością w kilku gatunkach muzycznych. A także fotografka, malarka, rzeźbiarka, pisarka, krytyk sztuki, a nawet reżyserka, konstruktorka instrumentów muzycznych, performerka, współpracowniczka NASA..... nie, nie, to jeszcze nie wszystko. Aha... wieloletnia partnerka, a później żona Lou Reeda. To teraz czas na muzyczne dossier artystki o - jak napisał kiedyś jeden z dziennikarzy New Musical Express - najinteligentniejszym uśmiechu w branży muzycznej. Przyjaciółka Davida Bowie, współpracowała z Peterem Gabrielem, Jean Michelem Jarrem, Philipem Glassem czy Brianem Eno. Wszystkie albumy są niezwykle cenione przez fanów oraz wysoko oceniane przez krytyków. Za najlepszy uważa się debiut artystki, bardzo ceniony w Anglii album „Big Science” (z uwagi na niezwykle popularny przebój singlowy „O Superman”). Nie sposób w tak krótkim wpisie scharakteryzować stylistycznie wszystkich płyt Laurie, ale w sposób bardzo uproszczony możemy zaliczyć jej twórczość do art popu, z dużą dozą elektroniki, ambientu, muzyki eksperymentalnej. Najnowszy album dopiero się ukaże, więc trudno coś o nim napisać. Wiadomo, że dwadzieścia dwa zawarte na nim utwory trwać będą zaledwie trzydzieści pięć minut. Tytuł i okładka nawiązują do postaci Amelii Earhart - amerykańskiej pilotki, która w 1932 roku jako pierwsza kobieta na świecie samotnie przeleciała nad Atlantykiem, a pięć lat później zaginęła podczas próby okrążenia kuli ziemskiej wzdłuż równika. Tajemnica jej śmierci do dziś nie została wyjaśniona. „Tajemnicę” nowej płyty Laurie Anderson rozwiążemy 30 sierpnia.
Jon Anderson - True (premiera 23.08.2024)
To jeden z tych artystów których przedstawiać nie trzeba. Droga artystyczna Jona Andersona jest powszechnie znana i mam nadzieję - bardzo ceniona. W zespole Yes pojawiał się i znikał, ale to co zostawił po sobie na trwałe weszło do kanonu progresywnego rocka. Przepiękne płyty nagrane z Vangelisem, efemeryczna współpraca z Kitaro czy płyta z Jean-Luc Pontym tylko przedstawiają, jak wszechstronnym wokalistą jest Jon. A zapewne najbardziej ukazują to płyty solowe, które tworzy już od 1976 roku. W 2023 roku Jon wyruszył w trasę z zespołem The Band Geeks. Setlista obejmowała głównie utwory stworzone i nagrane wraz z kolegami z Yes. Była przyjęta tak entuzjastycznie, że Jonowi pozostało jedynie znów skrzyknąć kolegów i ponownie wejść na scenę. Wyruszyli w trasę 30 maja tego roku, ale tym razem mieli wpleść do repertuaru nowe, stworzone wspólnie kompozycje. Było oczywiste, że wydanie wspólnej płyty jest tylko kwestią czasu. Na początku maja wszystko stało się jasne. Nowy album zatytułowany „True” liczyć będzie dziewięć utworów i ma nawiązywać do najlepszych płyt zespołu Yes oraz do albumu „90125”. Muzycy zamierzają być w trasie do września. Niestety tylko po USA. Czy pojawią się w Europie? W opublikowanym w magazynie Mojo wywiadzie Jon powiedział, że jest otwarty na ponowne spotkanie z dawnymi kolegami - Rickiem Wakemanem i Stevem Howe. „Rozmawiałem z kolegami z Band Geeks i powiedziałem im, że mam nadzieję iż Steve zagra z nami parę numerów, może Rick też”. Ale cztery lata temu Steve Howe w wywiadzie dla Rolling Stone powiedział, że wspólna trasa żyjących muzyków starego składu Yes jest praktycznie niemożliwa. Trasa tak, ale czy jest szansa na jeden wspólny wystep? Zobaczymy. Album wyprodukuje Richie Castellano z Blue Oyster Cult, a wyda firma Frontiers.
Ian Anderson - Boxed 8314 (premiera 23.08.2024)
No i to jest kolejny z Andersonów, którego przedstawiać nie trzeba. Charyzmatyczny lider Jethro Tull swoją pierwszą płytę solową „Walk Into Light” wydał w 1983 roku, choć miało być zupełnie inaczej. Kiedy pod koniec 1979 roku zmarł basista Tull John Glascock zespół zamierzał zrobić sobie krótką przerwę od nagrań i występów na żywo. Anderson napisał materiał na swój pierwszy album solowy, ale szefowie firmy Chrysalis nie zgodzili się na taki zabieg i pod ich naciskiem płytę firmuje jednak cały zespół. Kolejna solowa płyta „Divinities: Twelve Dances with God” ukazała się dwanaście lat później i zawierała muzykę instrumentalną bogato inkrustowaną grą na flecie. Kolejne dwa albumy „The Secret Language of Birds” (2000) i „Rupi's Dance” (2003) były już nieco bardziej piosenkowe. W 2014 ukazała się chyba najlepsza solowa płyta Andersona „Homo Erraticus”. Kolejną wielokrotnie zapowiadano na 2019, 2020 i ostatecznie na 2022 rok. Płyta owszem ukazała się, ale.... ponownie pod szyldem Jethro Tull. A tymczasem w sierpniu szykuje się nie lada gratka dla fanów Andersona. Firma Madfish wyda 10-płytowy (winyl) box z całym solowym dorobkiem muzyka. Takie płyty jak „Divinities: Twelve Dances with God”, „The Secret Language of Birds” czy „Rupi's Dance” nigdy nie ukazały się w wersji winylowej. Ostatni, dziesiąty krążek tego boxu zawiera niepublikowane dotąd nagrania koncertowe z lat 1995-2007. Ciekawostką jest, że obok nagrań choćby ze Stambułu czy Londynu, pojawia się też jeden utwór z koncertu Iana Andersona z Katowic, z 6 maja 2000 roku. Ten winylowy rarytas kosztuje około 1400 złotych.
P.S. Jeszcze mała ciekawostka na koniec. W Anglii na przełomie lat 60. i 70. działał i nagrywał płyty jeszcze inny Ian Anderson. Śpiewał folkowe songi z domieszką psychodelii. Album „Book of Changes”z 1970 sygnował jako Ian Anderson, ale kolejne już jako Ian A. Anderson. Wszystko po to, aby nie być mylonym z liderem Jethro Tull.
Daryl Hall - D (premiera 21.06.2024)
Z okładki debiutanckiej płyty „Sacred Songs” z 1980 roku spogląda na nas młody człowiek o poważnym wyrazie twarzy. Dziś tamten młody człowiek powoli zbliża się do osiemdziesiątki i wciąż pozostaje aktywny na rynku muzycznym. Właśnie wydał swój szósty album, który komisyjnie i jednoosobowo zaliczam do wakacyjnych propozycji na upalne lato. Tylko zanim Daryl wydał swój pierwszy album solowy, to od 1967 roku działał w założonym w Filadelfii duecie Daryl Hall & John Oates. Ci nieco starsi małoleksykonowi nastolatkowie być może pamiętają mega hit duetu „Maneater” z 1982 roku. Klip ilustrujący te nagranie ma dziś niemal 280 milionów wyświetleń na YT. Robi wrażenie! Jako duet wydali wraz z koncertówkami ponad trzydzieści albumów, kóre rozeszły się w wielomilionowych nakładach. Niestety na dzień dzisiejszy historia jednego z najpopularniejszych duetów w historii muzyki pop właśnie kończy się na salach sądowych, w atmosferze niechęci i wzajemnych oskarżeń. Wróćmy teraz na moment do solowego debiutu Halla. Album wyprodukował i wystąpił na nim Robert Fripp (ten pan jeszcze się dziś pojawi ), był to niejako rewanż za udział Halla w nagraniu płyty „Exposure” z dorobku lidera King Crimson. To było jednak ponad czterdzieści lat temu. Tymczasem nowa płyta Daryla jest bardzo „amerykańska”, wakacyjna i powinna znakomicie sprawdzić się o zachodzie słońca, gdzie dźwięki muzyki będą mieszać się z delikatnym szumem morskich fal. Wyróżniłbym dwa spokojne numery „Rather Be a Fool” i „Rainbow Over the Graveyard”. No i jeszcze jedno. W świetle ostatnich wydarzeń panowie Daryl i John raczej się nie umówili, ale także ten drugi wydał w tym roku nową płytę. Album „Reunion” ukazał się w maju.
Toyah - Warrior Rock (premiera 17.05.2024)
Toyah Willcox od kilku lat znana jest głównie z ekscentrycznych filmików umieszczanych na YT, gdzie wspólnie ze swoim mężem Robertem Frippem coveruje w parodystyczny sposób znane rockowe hity. Jednak debiutowała naprawdę wiele lat temu, stając na czele własnej grupy Toyah, wykonującej muzykę punkową z elementami new wave, a później też popu. W latach 1979-83 wydali pięć płyt studyjnych. Czwarty album zespołu „The Changeling” ukazał się w 1982 roku, tym razem ukazując nieco gotyckie oblicze zespołu. Promowany był w tym samym roku sporą trasą koncertową po Anglii, która została uwieczniona i wydana w listopadzie 1982 roku na podwójnym winylu „Warrior Rock”. Na obu płytach pomieszczono 15 nagrań wykonanych przez zespół podczas koncertów w słynnej londyńskiej Hammersmith Odeon 17 i 18 lipca, już pod koniec trasy The Changeling UK. A teraz w wydaniu DeLuxe Edition dostajemy aż trzy dyski i 42 utwory, w tym 26 nigdy nie publikowanych. Niektórym może przeszkadzać pewna odrębność nagrań, pochodzą bowiem aż z jedenastu różnych koncertów w dziewięciu miastach - m. in. z Newcastle czy z Liverpoolu. Nad doborem nagrań czuwał dawny gitarzysta zespołu Toyah - Joel Bogen. Po wydaniu płyty koncertowej historia grupy Toyah powoli dobiegła końca. Zespół zarejestrował jeszcze jeden, raczej przyjęty z umiarkowanym entuzjazmem album studyjny „Love is the Law” po czym zakończył swój byt. Sama artystka zachowała pseudonim i rozpoczęła działalność solową. Przez wiele lat przeplatała karierę muzyczną, z aktywnością telewizyjną i okazjonalnymi rolami w filmie czy teatrze. Trzy lata temu wydała swój ostatni studyjny album „Posh Pop”.
Robin Trower - Bridge Of Sighs (50th Anniversary Edition) (premiera 17.05.2024)
Przepiękną blues rockową płytę Snowy White'a omówiłem w poprzednim odcinku cyklu, a dziś sięgniemy do dorobku innego Anglika działającego na podobnym poletku. Panowie są zresztą w bardzo podobnym wieku, nasz dzisiejszy bohater jest zaledwie trzy lata starszy od swojego poprzednika. I choć nadal tworzy i nagrywa nowe płyty, to jednak dziś cofniemy się wspomnieniami aż do 1974 roku. Robin Trower swoje pierwsze kroki muzyczne stawiał w zespole Paramounts, w którym grało oprócz niego aż trzech późniejszych muzyków Procol Harum - Chris Copping, B.J. Wilson i ten najważniejszy, czyli Gary Brooker. Oszałamiający sukces singla „A Whiter Shade of Pale” nie był jednak udziałem Trowera. W zespole pojawił się co prawda już na pierwszym albumie, ale brytyjskie wydanie płyty nie zawierało singlowego hitu. Wytrzymał w Procol Harum do piątej płyty studyjnej i zniechęcony coraz większym rozdźwiękiem stylistycznym z pozostałymi muzykami zdecydował się wkrótce na karierę solową. Zadebiutował w 1973 roku albumem „Twice Removed From Yesterday”, a rok później nagrał uznawany za najlepszy w swojej karierze krążek „Bridge of Sighs”. Ale to wcale nie znaczy, że kolejne były gorsze. Pewna zadyszka przyszła dopiero w połowie lat 80. (dopadła wtedy wielu rockmanów zaczynających grać w latach 60.). Ale od 1995 roku Robin powrócił do rasowego, blues rockowego grania. Idolem Trowera był Jimi Hendrix, zaś samego Trowera wychwala maestro Robert Fripp, który nawet brał od niego lekcje gry. Więc wyobraźcie sobie, jak znakomitym fachowcem musi być Trower, bo komplement z ust Frippa jest cenniejszy niż złoto. Wróćmy więc teraz do wspomnianego „Bridge of Sighs”, który to po pięćdziesięciu latach został wznowiony w ekskluzywnej, trzypłytowej wersji przez Chrysalis (winylowi kolekcjonerzy zapewne dobrze pamiętają kolorowego motylka na labelach). Płyta nagrana jako klasyczne power trio na stałe weszła do kanonu blues rockowego grania, a utwory z niej coverowali m.in. Opeth, Metallica, UFO czy Bernie Marsden. A co zawiera ów trzypłytowy zestaw? CD 1 to zremasterowana wersja albumu w oryginalnym miksie. CD 2 to nowy miks z 2024 roku, w dodatku wszystkie utwory są w mocno wydłużonych wersjach (niektóre niemal o dwie minuty), do tego aż dziesięć bonusów (instrumentale, pierwsze wersje czy wersje alternatywne). Ale tak naprawdę najciekawszy jest trzeci dysk zawierający koncertowy materiał z USA, z 29 maja 1974 roku. Tu pojawiają się także utwory z pierwszej płyty Robina, jak choćby fenomenalny „I Can’t Wait Much Longer”. Do tego 24-stronicowa książeczka, wywiady z Robinem i Matthew Fisherem (producent) oraz wiele ciepłych słów, które wypowiadają o artyście Bryan Ferry, Robert Fripp czy Steve Lukather.