Hackett, Steve - Voyage Of The Acolyte

Paweł Świrek

ImagePo odejściu Petera Gabriela z Genesis muzycy tegoż zespołu zajęli się swoimi sprawami. Steve Hackett wykorzystał te chwile na nagranie swej debiutanckiej solowej płyty. Muzyki na solowy krążek miał całkiem sporo. Część tego materiału stanowią utwory, na które zabrakło miejsca w zespole, a resztę stanowią jego nowe pomysły. W realizacji tego przedsięwzięcia artyście pomogli dwaj koledzy z Genesis – Phil Collins i Mike Rutherford. Otrzymaliśmy piękny, choć trochę nierówny muzycznie album będący zaprzeczeniom stereotypów, że płyta gitarzysty jest pełna solówek gitarowych.

Otwierający płytę utwór „Ace Of Wands” swym nieco chaotycznym brzmieniem może się kojarzyć ze stylem grup Brand X czy też Wheather Report, ale Genesis w połowie lat 70. również sięgał po zbliżone pomysły (chociażby na albumie „The Lamb Lies Down On Broadway” czy też w późniejszych kompozycjach „Los Endos” i „Wot Gorilla?”). Tyle, że tu mamy kompozycję zmierzającą w nieco innych kierunkach niż wspomniane rzeczy z repertuaru Genesis. Bardzo wiele dzieje się w tejże kompozycji. Mamy chwytliwy motyw i nieco taneczne melodie oraz skomplikowane rytmy. Nie zabrakło też miejsca na delikatne brzmienie gitar akustycznych oraz piękne partie fletu, których po odejściu Gabriela z Genesis zaczęło w zespole brakować. Po takiej dawce dźwiękowego chaosu przychodzi uspokojenie w postaci pierwszej części „Hands Of The Priestess”. Brzmienie fletu, mellotronu i akustycznych gitar może się kojarzyć w tym przypadku z muzyką The Moody Blues z przełomu lat 60. i 70. Warto też wspomnieć, że to właśnie Steve optował za wprowadzeniem mellotronu do brzmienia Genesis. Dopiero brzmienie gitary elektrycznej, jakże charakterystyczne, daje do zrozumienia, kto jest wykonawcą tegoż utworu. „A Tower Struck Down” może się nieco kojarzyć z szóstą częścią „Supper’s Ready” czy też niektórymi fragmentami „Baranka”. Nie zabrakło też miejsca na liczne dość dziwne odgłosy (kaszel, okrzyki publiczności). Dopiero pod koniec utworu następuje uspokojenie wraz z wejściem mellotronu, a potem fortepianu. A potem mamy kontynuację „Hands Of The Priestess” utrzymaną w podobnym stylu, jak pierwsza część kompozycji. W piątym, „The Hermit”, po raz pierwszy pojawiają się wokale i tu niespodzianka: utwór ten zaśpiewał w nieco mroczny sposób sam Steve Hackett. Muzycznie utwór jest przedłużeniem „Hands Of The Priestess”. W kolejnej, równie spokojnej kompozycji „Star Of Sirius” zaśpiewał Phil Collins. Jego wokale mogą się w pewnym stopniu kojarzyć z pierwszą płytą innego muzyka niegdyś związanego z Genesis – Anthony’ego Phillipsa. Dopiero w połowie drugiej minuty następuje na chwilę gwałtowny zwrot w tej kompozycji, po którym z powrotem wracamy do pięknego malowania dźwiękami fletu i mellotronu przy delikatnym akompaniamencie gitary akustycznej Steve’a. Ale kolejne wejście wokalu ożywia tę kompozycję. Czasem można odnieść wrażenie, że utwór jest nieco przekombinowany i trochę niespójny. Zdecydowanie brakuje w nim tego, czego było pełno we wczesnym Genesis. Być może, gdyby do utworu swoje przysłowiowe „trzy grosze” dołożył Tony Banks, to otrzymalibyśmy coś bardziej spójnego? Ale z perspektywy czasu wydaje mi się, że taka kompozycja nie pasowałaby na żadną z płyt Genesis, ani na „A Trick Of The Tail” ani też na „Wind & Wuthering”, ani tym bardziej na późniejsze albumy zespołu. „The Lovers” to króciutka miniaturka muzyczna, którą Steve gra wraz ze swoim bratem Johnem. Swoiste magnum opus płyty stanowi zamykająca album długa i rozbudowana kompozycja „Shadow Of The Hierophant” z przepięknym wokalem Sally Oldfield. Po raz pierwszy z jej głosem zetknąłem się w 1987 roku, kiedy to Marek Niedźwiedzki w radiowej Trójce zaprezentował jej kompozycję „Silver Dagger”. O ile w „Silver Dagger” głos Sally jakoś mnie nie przekonał, o tyle w „Shadow of the Hierophant” po prostu rzucił mnie na kolana. Ale nie tylko wokal się liczy. Również wspaniałego smaku kompozycji nadaje mellotron, flet i gitary. Choć kompozycja jest naprawdę rewelacyjna, to chyba nie pasowałaby w żaden sposób do repertuaru Genesis. Przynajmniej ja tego sobie nie wyobrażam. Rozpatrywanie tego zagadnienia pod takim kątem jest tu nieprzypadkowe, gdyż współtwórcą tej kompozycji jest Mike Rutherford. Otrzymaliśmy tym sposobem prawie 12 minut muzyki przez duże M.

Wznowienie płyty w 2005 roku przyniosło dwa dodatkowe nagrania – koncertową wersję „Ace of Wands”, mniej eksperymentalną od wersji studyjnej - oraz wydłużoną wersję „Shadow Of The Hierophant”, czyli najmocniejszy punkt płyty razy dwa. Warto też wspomnieć, że okładka płyty autorstwa Kim Poor, ówczesnej żony Hacketta, została uznana za najlepszą okładkę płytową 1975 roku, zaś tytuły utworów zostały zainspirowane kartami Tarota.

Podsumowując, płyta choć muzycznie dość nierówna, ma sporo mocnych punktów. Daje się w paru momentach odczuć, że niektóre kompozycje sprawiają wrażenie niedoszłych utworów Genesis, ale niektóre są stworzone trochę chaotycznie. Zastanawiające są też liczne podobieństwa do muzyki The Moody Blues. Tak czy inaczej, to bardzo mocna pozycja w dyskografii Steve’a Hacketta. Album będący początkiem jego trwającej do dzisiaj niezwykle udanej przygody z muzyką wydawaną na płytach firmowanych imieniem i nazwiskiem gitarzysty, którego nie sposób nie uznać za jednego z najbardziej inspirujących i zasłużonych artystów dla rocka progresywnego.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!