„Ego” poznawałem inaczej niż wszystkie wcześniejsze płyty Millenium. Tym razem Ryszard Kramarski „udzielał” mi swojego najnowszego dzieła po kawałku. Jakby chciał stopniować emocje. Zachowywał się niczym Alfred Hitchcock, u którego na samym początku następuje trzęsienie ziemi, a zaraz potem napięcie rośnie jeszcze bardziej…
Tym „trzęsieniem ziemi” był utwór zatytułowany „Lonely Man”. Rzecz inna niż wszystko to, co znamy z wcześniejszych albumów Millenium. Chociażby z tego względu, że w utworze tym główne linie melodyczne śpiewane są aż przez troje wokalistów. Obok Łukasza Galla słyszymy tu Karolinę Leszko – dziewczynę do tej pory nieodkrytą dla świata muzyki rockowej. Występ na płycie „Ego” jest dla niej debiutem, choć może mało kto o tym wie, ale regularnie śpiewa ona w różnych składach, między innymi w cover bandzie Mojito, gdzie współpracuje Krzysztofem Wyrwą. Drugi „nowy” wokal to głos samego… Ryszarda Kramarskiego, który wreszcie odważył się wystąpić jako wiodący wokalista. Wprawdzie wykonuje on tylko jedną zwrotkę i robi to nad wyraz nieśmiało, ale trzeba przyznać, że w otoczeniu głosów Łukasza i Karoliny wypada naprawdę dobrze. W utworze „Lonely Man” słyszymy też efektowne solo na saksofonie. Wykonuje je Darek Rybka. Pamiętamy go z grupy Moonrise. Tam z reguły gra na saksofonie sopranowym i altowym. Tu, za sprawą saksofonu tenorowego nadaje temu utworowi odpowiedni, rzekłbym „floydowy”, ciężar gatunkowy.
Co zwróciło moją uwagę przy słuchaniu utworu „Lonely Man” (oznaczony jest on na płycie indexem 5), to niesamowite wręcz, imponujące brzmienie. Już po wysłuchaniu całości materiału wypełniającego nową płytę stwierdzam, że „Ego” to najlepiej brzmiący album w dorobku Millenium. Tam, gdzie trzeba „chropowaty”, tu i ówdzie „przybrudzony” i „trzeszczący”, a gdzie indziej – przejrzysty i krystalicznie czysty. Ryszard przyłożył się mocno i w sposób perfekcyjny wyważył odpowiednie proporcje. Znalazł „złoty środek”. Nie zagłaskał produkcyjnie tego materiału, przez co „Ego” brzmi mocno i bardzo rockowo.
Gdy dzięki utworowi „Lonely Man” byłem już totalnie „kupiony” nowymi dźwiękami grupy Millenium, Ryszard wyciągnął z rękawa kolejnego asa. Dał mi do posłuchania utwór „Goodbye My Earth” (na płycie oznaczony indexem 6). Ktoś wspominał, że po trzęsieniu ziemi napięcie ma rosnąć? No właśnie. W rzeczy samej. Ten rozbudowany do 10 minut epik przeprowadza słuchacza przez cała paletę barw i nastrojów: od ciszy i eterycznej liryki po dynamiczny finał i soczyste gitarowo solo Piotra Płonki (takich finezyjnych solówek w jego wykonaniu jest zdecydowanie więcej i muszę przyznać, że są one wyróżniającymi się punktami programu albumu „Ego”). No i znów pojawia się tu głos Karoliny, który pinfloydowskim „uuuuu… aaaaa…” ubogaca patetyczną ekspresję wokalną Galla. Jest tu jeszcze chwytająca za serce genialna solówka zagrana na fortepianie elektrycznym. Piękny to utwór i stanowi on bardzo udany finał tego albumu.
Podkręcamy napięcie? No pewnie. W trzecim kroku dostałem od Ryszarda już całą płytę. Produkt gotowy. Pięknie wydany w formie zgrabnego digipaku z efektowną, przykuwającą wzrok okładką przedstawiającą nagi tors ekspresyjnie rozedrganego mężczyzny. „Skąd taki pomysł na okładkę?” – spytałem Ryszarda. „Zdjęcie pochodzi z albumu grafik i fotografii Metusa. Długo szukałem pomysłu na ilustrację tytułu „Ego” i gdy tylko zobaczyłem to zdjęcie, od razu wiedziałem, że to jest to.” – odparł lider Millenium. No cóż, bez dwóch zdań miał rację. Fotografia idealnie pasuje do tytułu i do klimatu utworów, które słyszymy na płycie. Napięcie rośnie? Oczywiście, że tak. Wkładam srebrną płytę do szuflady odtwarzacza: 6 utworów, 52 minuty muzyki. Przez skórę czuję, że będzie dobrze. Przecież to wymarzone proporcje. Wszystko co już wiem o tym albumie powoduje, że serce bije mocniej, ręka sama wyciąga się do przycisku PLAY. No to co? Zaczynamy? No pewnie! Nie ma co czekać, choć z doświadczenia wiem, że ta chwila tuż PRZED potrafi zwielokrotnić pozytywne doznania i wrażenia artystyczne. Jeszcze chwila zatem i… startujemy.
Utwór nr 1 na płycie – kolejne długie, dziesięciominutowe nagranie (w sumie są takie cztery) z pulsującym rytmicznym początkiem w stylu Pink Floyd z genialnie delikatnymi partiami gitary akustycznej. Nagranie to wspaniale rozwija się i stanowi pełen pozytywnych emocji wstęp do nowej płyty. Wysoko zawiesza też poprzeczkę stając się jakościowym benchmarkiem dla reszty materiału zamieszczonego na płycie. To jedna z najciekawszych kompozycji w dorobku Millenium, po wysłuchaniu której wiemy, że „Ego” nie może być albumem złym. A że jest bardzo dobrym, przekonujemy się już za moment gdyż zaraz po niej mamy nostalgiczną, a także w pewnym sensie autobiograficzną, jakże wspaniałą, kompozycję zatytułowaną „Born In 67” (w tym roku urodził się Ryszard Kramarski, który jest nie tylko autorem całej muzyki, ale po społu z Gallem współautorem tekstów na płycie „Ego”). W warstwie lirycznej nawiązuje on do nostalgicznych wątków o przemijaniu poruszanych w pinkfloydowskim „High Hopes” („…childhood was so crazy, he had time for every step, he spent hours with his friends outside, no mobiles and no web…”), a także w jeżozwierzowym „Time Flies” („…with the Beatles rocking tracks, when Sergeant Pepper’s Club was born with all the lonely hearts…”) i jest moim zdaniem najważniejszym (i najwspanialszym!) utworem na płycie „Ego”. Słyszymy w nim solo zagrane przez Michała Bylicę na trąbce. Michał to muzyk, który gra w zespole Zbigniewa Wodeckiego, a zarazem – tu ciekawostka – to brat Piotra Bylicy, który przy pomocy swojej wiolonczeli wyczarowuje mroczną atmosferę na płytach Metusa. Występ Michała to prawdziwa „wisienka” na torcie z napisem „Ego”. Przepiękny fragment, a zarazem nowy (nowatorski!) element w dotychczasowym dorobku zespołu, który takimi właśnie rozwiązaniami dowodzi, że nie stoi w miejscu, a z płyty na płyty rozwija się i poszerza paletę używanych przez siebie środków artystycznego wyrazu. I dobrze na tym wychodzi. Jest tu jeszcze miejsce na kolejną śliczną saksofonową partię Darka Rybki. Dzięki takim pomysłom nowa muzyka Millenium wydaje się bardziej plastyczna i wielobarwna. Pisałem już, że to świetny utwór? Pisałem. Nie szkodzi. Napiszę to raz jeszcze: „Born In 67” to prawdopodobnie szczytowe osiągnięcie w dorobku tej krakowskiej grupy.
Napięcie rośnie dalej. Jako trzeci pojawia się na „Ego” utwór „Dark Secrets”. Rozpoczyna się od delikatnych dźwięków akustycznej gitary (przypominającej trochę wstęp do utworu „The Voyager” Pendragonu), gdzieś w środku pojawia się chyba najbardziej neoprogresywne w całym dorobku Millenium solo zagrane na syntezatorze, z którego z kolei wyłania się mocna gitarowa solówka (znowu świetny Piotr Płonka) i całość nabiera takiego tempa, że kończy się z niemal symfoniczno-orkiestrowym rozmachem. To jeden z dwóch najkrótszych, nieocierających się o dziesięciominutowy rozmiar, utworów na płycie. Ten drugi, zatytułowany „When I Fall”, następuje bezpośrednio po nim. Jest to liryczna ballada, w której bryluje wokalno-interpretacyjny talent Łukasza Galla. Zresztą cały zespół wydaje się tu u szczytu swoich możliwości. Świadczy o tym właśnie nagranie „When I Fall”, jak i poprzedzające go trzy utwory, a przede wszystkim opisane na samym początku niniejszego tekstu, dwie wspaniałe kompozycje „Lonely Man” oraz „Goodbye My Earth”. To dwa prawdziwe „killery”, które moim zdaniem umiejscawiają Millenium w obecnym składzie, w obecnej formie i w wypracowanej przez lata stylistyce, pośród wąskiego grona najciekawiej prezentujących się wykonawców z kręgu progresywnego rocka.
Panowie Gall, Kramarski, Płonka, Paśko i Wyrwa mogą być z siebie dumni. Wiem, że ich kolejne płyty sprzedają się dosyć dobrze (szczególnie poza granicami naszego kraju), wiem, że ich popularność z płyty na płytę rośnie (zasłużenie!). Potrzebny jest im jeszcze mały impuls, by mogli stać się prawdziwie Wielkim Zespołem. Tym czymś mogłoby być opracowanie spektakularnego scenicznego show, zorganizowanie jednej albo lepiej, dwóch – trzech europejskich (światowych!) tras koncertowych i pokazanie publiczności na całym progresywnym świecie swoich przeogromnych możliwości. Jestem pewien, że po takich koncertach grono fanów wzrosłoby lawinowo, a sprzedaż płyt z pewnością skoczyłaby jeszcze w górę jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.